czwartek, 26 września 2013

"Czas na miłość" - recenzja

Komedie romantyczne to raczej nie moje klimaty, ale kiedy zobaczyłam zwiastun Czasu na miłość, stwierdziłam, że dla Rachel McAdams warto zaryzykować - ma tyle uroku osobistego, że w O północy w Paryżu kradła każdą scenę, Pamiętnik również zapadł mi w pamięć. A już całkiem przekonało mnie, że główny bohater nie jest typowym, posągowym brunetem. Ot, zwykły, sympatyczny rudzielec, chłopak z sąsiedztwa. Z drugiej strony Richard Curtis nie należy do moich ulubionych reżyserów. Mimo kilku prób, Cztery wesela i pogrzeb obejrzałam zaledwie do połowy, więc bałam się, że w kinie będę się nudzić jak mops. Ale wiecie co? Nie wynudziłam się :)

Na początku filmu nasz protagonista świętuje sylwestra, który okazuje się kompletnym niewypałem. Strzela kilka gaf, z rodzaju tych, które budzą później człowieka w środku nocy i każą zadać sobie pytanie "Boże, co ja zrobiłem?". Następnego dnia dowiaduje się od taty, że przedstawiciele tak zwanej płci brzydkiej w ich rodzinie mogą podróżować w czasie, do dowolnego miejsca w przeszłości, które pamiętają. Tim nie traci czasu: na początku "naprawia" sylwestra, a później zaczyna szukać tego, czego brakuje mu najbardziej - miłości swojego życia. Musi jednak na nią poczekać, poznaje Mary dopiero po przeprowadzce do Londynu. Zakochuje się w dziewczynie na zabój, ale w wyniku jego kolejnej podróży w czasie okazuje się, że wcale się nie poznali, a Mary jest już w innym związku. Tim musi się nieźle nagimnastykować, żeby to wszystko odkręcić, ale kiedy już mu się udaje, są razem idealnie szczęśliwi.

Urzekło mnie, że ten film jest taki życiowy. Życie Tima i Mary nie jest idealne, ich wesele z praktycznego punktu widzenia było katastrofą, nie są bogaci, a małe dziecko rozrabia; dar Tima nie chroni też rodziny od wypadków i śmierci. Mimo tego w czasie dwugodzinnego seansu nie usłyszałam, żeby bohaterowie na swoje życie narzekali. Czas na miłość dotyka tych najważniejszych kwestii: miłości i bliskich relacji, ale (na szczęście) bez patosu, w nienachalny sposób. Przeciwnie, dialogi Tima z jego tatą, z siostrą czy z Mary prowokują do szerokiego uśmiechu. Cała siła głównych bohaterów (których, swoją drogą, nie da się nie lubić, tak realistycznie zostali skonstruowani) bierze się ze wzajemnej miłości w ich rodzinie. Wzruszające jest, kiedy Tim odkrywa, że jego dar był mu potrzebny tylko do jednego: dzięki niemu nauczył się doceniać każdą chwilę swojego zwykłego-niezwykłego życia. Prosty przekaz, o którym dość często zapominamy.

Z kina wyszłam pokrzepiona. Nie sądziłam, że film tego typu może okazać się tak mądry. Rozproszył wszystkie chmurki na horyzoncie, nawet strach o pierwszy rok na studiach :). Gorąco polecam.
A może już widzieliście? Tak czy inaczej, zapraszam do komentowania :)).

I, tak btw, zwiastun który widziałam w kinie:


Chyba szykuje się kolejny dobry film, zobaczymy, czy dorówna Nietykalnym. Nie mogę się doczekać premiery :)

źródło: pinterest.com

Julka

środa, 25 września 2013

Bobasowych inspiracji ciąg dalszy

Dni mijają nie wiadomo kiedy. Moment przyjścia na świat Naszej Córeczki zbliża się wielkimi krokami, a w moje głowie wciąż kłębi się wiele pomysłów na to jak urządzić jej kącik. Oto kilka inspiracji, z których coś może uda mi się wykorzystać. 

Trochę inne oświetlenie:
źródło: pinterest.com



Girlanda, może uda mi się zrobić taką samodzielnie?
źródło: pakamera.pl

Tu urzeka mnie ochraniacz na łóżeczko i prześcieradło...
źródło: pinterest.com

 Komoda- cud, miód i orzeszki!
źródło: pinterest.com

 Baaardzo pracochłonny, ale piękny kocyk
źródło: pinterest.com

 Maluchy lubią mięć ciasno i ciepło- rozwiązanie idealne
źródło: pinterest.com

 Dziewczęco, ale nie cukierkowo
źródło: pinterest.com

 Ta aranżacja tez coś w sobie ma
źródło: pinterest.com

 Kto wie, może taka tabliczka też się przyda ;)
źródło: pinterest.com

Majka

Zakichane szczęście?

Kilka chłodniejszych dni wystarczyło... Dopadło mnie przeziębienie. Na początku niewinnie łaskotało w gardło, aż w końcu się rozbestwiło i dziś rano odpuściło sobie subtelność. Do lekarza nie mam chyba po co iść, bo gorączki (na szczęście) nie mam, więc żadnych leków i tak nie dostanę, a narażanie się na wdychanie kolejnych zarazków w ośrodku zdrowia jakoś nie wydaje mi się dobrym rozwiązaniem. Cóż mi pozostaje? Sprawdzone, domowe sposoby. W tym poście postaram się zebrać wszystkie jakie znam i wypróbowałam. Może okaże się to dla kogoś przydatne :) i to nie tylko dla Przyszłych Mam, ale też dla tych, który nie lubią się faszerować chemią.

Do rzeczy. Biorę pod uwagę sytuację, gdy nie mamy gorączki. W razie jakichkolwiek wątpliwości polecam wizytę u lekarza, bo jak już kiedyś wspomniałam ja lekarzem nie jestem.
  • Na pierwszym miejscu jest picie dużej ilości płynów, ja staram się podczas choroby pochłaniać ok. 3 litrów dziennie. Dlaczego? Bo im rzadsza jest krew, tym łatwiej naszemu organizmowi zwalczać paskudztwo, które nas dopadło.
  • Cytryna- naturalny dostarczacz witaminy C (jak powszechnie wiadomo jest to bardzo potrzebna witamina w okresie przeziębień, bo wzmacnia naczynia krwionośne i dzięki temu poprawia naszą odporność).
  • Sok malinowy- najlepiej domowy, który poza zawartością witaminy C pomaga też się rozgrzać.
  • Imbir- jest bogaty w substancje działające przeciwzapalnie, więc pomaga rozprawić się z przeziębieniami. Możemy go stosować przy bólu gardła, wystarczy ssać plasterek imbiru zamiast pastylek na gardło. Świetnie działa także napój imbirowy, kilka plasterków imbiru zalewamy wrzątkiem, jak trochę przestygnie dodajemy cytrynę i miód.
  • Miód (rzepakowy, akacjowy, lipowy)- jest naturalnym antybiotykiem. Co istotne nie powinno się go podgrzewać do temperatury wyższej niż 60 °C, bo straci wtedy swoje cenne właściwości.
  • Czosnek- kolejny naturalny antybiotyk, który ma właściwości przeciwzapalne i przeciwwirusowe. Najlepiej gdy jemy go na surowo.
  • Kasza jaglana- ma niesamowicie wiele zalet, a gdy chodzi o walkę z przeziębieniem wzmacnia wychłodzony i osłabiony organizm.
  • Siemię lniane- najlepiej popijać kisielek z siemienia. Pomaga w stanach zapalnych gardła.
  • Cebula (kolejny z naturalnych antybiotyków)- a konkretnie domowy syrop z cebuli, pomaga przy kaszlu (plastry obranej cebuli układamy warstwami i przesypujemy cukrem, odstawiamy w ciepłe miejsce i czekamy aż pojawi się syrop. Dawkowanie: 1 łyżka stołowa 3x dziennie).
  • Inhalacje! Można je wykonywać maksymalnie 3 razy dziennie. Po inhalacji nie powinno się wychodzić na dwór ani wdychać chemikaliów (mam na myśli odświeżacze powietrza, opary z silnych środków czyszczących). Inhalację wykonujemy przy pomocy specjalistycznego sprzętu, albo garnka i ręcznika ;) ja stosuję tę drugą metodę. W garnku zagotowujemy wodę i dodajemy wcześniej zaparzone ziółka, potem siedzimy sobie nad garnkiem z parującym naparem, nakrywamy głowę ręcznikiem i oddychamy. Inhalacja rozrzedza wydzieliny błon śluzowych górnych dróg oddechowych, ułatwia samooczyszczanie się z wirusów, bakterii i toksyn. Oczywiście trzeba uważać żeby się nie poparzyć- mi się to nigdy nie zdarzyło. Na katar polecam inhalację z rumianku (powietrze wdychamy nosem, wydychamy buzią), sody oczyszczonej (1 łyżka stołowa/litr wody), szałwii.
  • Płukanie gardła- przegotowaną wodą z solą, albo naparem z szałwii. Szczególnie gdy zjemy coś słodkiego, to dobrze jest później szybko wypłukać gardło.
  • Olejki eteryczne (ale tylko naturalne!)- można je dodać do inhalacji, ale ja wolę kilka kropel rozlać np. na pościel przed snem. Sprzymierzeńcem będzie olejek z mięty pieprzowej (pomaga przy zatkanym nosie), z drzewa herbacianego (bo ma działanie przeciwwirusowe).
  • Wietrzenie pomieszczeń, bo i po co się kisić w wykasływanych/wykichanych zarazkach? Oczywiście wszystko w granicach rozsądku, żeby się też nie wychłodzić i nie siedzieć w przeciągu!
  • Ciepły sweter, skarpety, kocyk i rozgrzewający napój. Moją faworytką jest teraz słaba herbata z sokiem malinowym, goździkami i cytryną (ważne: cytrynę dodajemy jak woda już trochę przestygnie, bo inaczej herbata się nie zaparzy, a przy okazji nie wytrąca się też szkodliwy glin).

Sporo tego wyszło i żeby była jasność- nie stosuję wszystkiego na raz! Ważne jest, żeby nie szaleć zwłaszcza z mieszaniem ziół, bo nie wszystkie interakcje pomiędzy poszczególnymi z nich zostały zbadane. Jeżeli decyduję się na inhalację, to tylko z jednego zioła w danym dniu. To samo tyczy się płukania gardła. Tak więc jednego dnia robię inhalację rumiankiem i płuczę gardło wodą z solą, a drugi dzień, może być dniem szałwii. 

Ktoś ma jakieś inne sprawdzone metody antyprzeziębieniowe? Zapraszam do komentowania. 
A tymczasem,  nie dajemy się przeziębieniom!
Nie chcemy doprowadzić się do takiego stanu:


źródło: pinterest.com

Majka

sobota, 21 września 2013

ZCN czyli mój nieulubiony zespół

Gwoli wstępu chcę napisać o dwóch faktach. Pierwszy jest taki, że generalnie w ciąży czuję się bardzo dobrze. Drugi- bardzo lubię spać. 

Spanie jest jedną z tych czynności, która wychodzi (a może raczej wychodziła) mi całkiem nieźle. Ostatni  trymestr ciąży zmusza mnie jednak do używania czasu przeszłego w odniesieniu do dobrego spania. Doświadczenia, które kiedyś były dla mnie obce, stają się rzeczywistością i tak na przykład coraz częściej miewam problemy z zasypianiem, a znalezienie wygodnej pozycji do spania staje się nie lada wyzwaniem, budzą mnie w nocy skurcze w nogach i od jakiegoś czasu także drętwienie i ból dłoni. Tej ostatniej przypadłości będzie dotyczył dzisiejszy post.

Zaczęło się kilka tygodni temu, dość niewinnie od wspomnianego drętwienia dłoni w nocy. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie codzienna powtarzalność takich doznań. Później doszła opuchlizna, ból, spadek siły zacisku pięści (nie wiem jak to inaczej nazwać), a dziś rano nie mogłam palcami normalnie poruszać, bo niektóre z nich jakby przeskakiwały w stawach- oczywiście taka wątpliwa przyjemność dotyczy obu dłoni (na szczęście ograniczają się one tylko do nocy, w ciągu dnia zazwyczaj jest ok).

Na początku myślałam, że może coś dzieje się z moim kręgosłupem, ale poszperałam i znalazłam bardziej prawdopodobną przyczynę- ZCN, czyli zespół cieśni nadgarstka. Ogólnie rzecz biorąc, ZCN jest stanem chorobowym, który powstaje przez długotrwały ucisk na tak zwany nerw pośrodkowy. Nerw ten przebiega w kanale nadgarstka, a jego ucisk może być efektem obrzęku powstałego przez stan zapalny, po urazie, ze względu na zwyrodnienie stawu czy w wyniku zatrzymywania wody w organizmie spowodowanego przez hormony działające zwłaszcza pod koniec ciąży. Dobra wiadomość jest taka, że po porodzie dolegliwości te powinny ustąpić, ale jak sobie z nimi radzić do tego czasu?

Pomyślałam, poszukałam i oto jakie domowe metody wymyśliłam/znalazłam, może komuś taka lista się przyda. Podkreślam jednak, że mimo iż moja wiedza medyczna wyrasta może trochę ponad przeciętną, to wykształcenia medycznego nie mam i dlatego w razie jakichkolwiek wątpliwości polecam kontakt z dyplomowanym lekarzem.

Oto lista pomysłów na domowe rozprawienie się z ciążowym ZCN:
  • wypijanie przynajmniej 2 litrów wody dziennie (nic zaskakującego, jednak ja mam z tym poważny problem i rzadko tyle wypijam),
  • ograniczenie spożycia soli (sól złoczyńca- zatrzymuje wodę w organizmie),
  • spanie w wyprostowanymi nadgarstkami (lepiej jednak nie zabezpieczać nadgarstków bandażem elastycznym, bo może zaburzyć krążenie i powstaną jeszcze większe obrzmienia),
  • chłodne (!) okłady lub kąpiele dłoni z dodatkiem olejku lawendowego lub z  drzewa herbacianego (zarówno chłodna woda/okład jak i oba olejki mają działanie zmniejszające opuchliznę),
  • unoszenie dłoni nad linię ramion (chociaż na chwilę),
  • wykonywanie prostych ćwiczeń jak wkręcanie "żaróweczek" czy okrężne ruchy całym nadgarstkiem/dłonią.
Znacie zespół cieśni nadgarstka? Jeżeli tak, to jak sobie z nim radziliście/radzicie?
Zapraszam do komentowania :)

Majka


źródło: pinterest.com




poniedziałek, 16 września 2013

Jak walczyć z prokrastynacją?


Pomysł na ten wpis chodził za mną od dawna, potrzebowałam jednak czasu na zebranie myśli - problem prokrastynacji jest na tyle poważny i szeroki, że nie wiedziałam, z której strony go ugryźć. Na wstępie zaznaczę, że absolutnie nie jestem żadnym znawcą, to, co tu zamieszczę, jest jedynie efektem moich prób i przemyśleń.

Kogo ten problem dotyczy?
Prawdopodobnie zabrzmi to pesymistycznie, ale według mnie prokrastynacja (krótka definicja: odkładanie wszystkiego na później) dotyka każdego. Innymi słowy, w każdym z nas drzemie ten głosik, budzący się w najmniej odpowiedniej sytuacji. Głos, poza tym, że jest irytujący, bywa też bardzo pomysłowy, zawsze gotów do podania mnóstwa wymówek, dlaczego czegoś nie robić. W moim przypadku są one raczej mało wyrafinowane. Przeważnie pojawiają się myśli typu "przecież mi się nie chce", "jutro będę miała więcej czasu i siły", czy, tak jak przed chwilą "jest już 15, za późno, żeby zabrać się za wpis, poza tym nie chce mi się angażować w pisanie bloga". Brzmi idiotycznie, prawda? A jednak działa.
Wracając do meritum: ok, problem dotyka każdego, ale czy to znaczy, że nie możemy sobie z nim radzić? Jasne, że nie. Wierzę w możliwości człowieka i w to, że możemy ten wewnętrzny głos pokonywać (nie pokonać raz na zawsze, bo on zawsze gdzieś tam w nas będzie). Dowodem są chociażby ludzie, których widzę wokół siebie, aktywni i twardo stąpający po ziemi. Pewnie niektórzy twierdzą, że tacy ludzie z prokrastynacją nie mają nic wspólnego. Zupełnie się z tym nie zgadzam - mają z nią taką samą styczność, jak każdy inny człowiek, po prostu nauczyli się, jak sobie z tym radzić.

Co można zrobić?
W tym miejscu chciałabym obalić jedną z metod, która u mnie nie przyniosła spodziewanego efektu, a mówię tu o magicznym haśle: "po prostu zacznij". Zaczynałam. Wiele razy. I równie szybko kończyłam, bo nie widziałam efektów moich starań i motywacja spadała. Nie wystarczy zacząć, trzeba jeszcze znaleźć powód, żeby kontynuować starania. I mamy szczęście, bo w tych powodach można przebierać :)


  • Metoda małych kroków, jak zauważyłam, działa świetnie. Prosty przykład: kiedy zaczęłam biegać, za cel wyznaczyłam sobie przebiegnięcie maratonu. I to był błąd. Myślę, że kiedy się za coś zabieramy, poza wyznaczeniem głównego celu (który na początku będzie przygnębiająco daleki), powinniśmy wybrać również dużo tych pośrednich. Wtedy dużo łatwiej kontynuować starania; sukces motywuje. Może zabrzmi to głupio, ale zawsze, kiedy coś mi się udaje (czy to nauczenie się na sprawdzian, czy skończenie treningu brzucha), staram się powiedzieć sobie coś miłego, na zasadzie "kurczę, naprawdę nieźle ci idzie". Nie chodzi o to, żeby wbijać się w pychę, tylko o uświadomienie sobie, że w czymś jesteśmy coraz lepsi - więc warto to kontynuować.
źródło: pinterest.com


  • Robienie planów. Kolejny sposób, który przynosi efekty, jeśli podchodzi się do niego rozsądnie. Jasne, że rozpisanie 15-punktowego planu dnia, którego nie mamy szans zrealizować, wieczorem może tylko frustrować, dlatego nie warto porywać się z motyką na słońce. Planowanie pomaga, bo mamy poczucie, że sprawujemy nad czymś kontrolę - grunt, to nie pozwolić sobie na utratę tej kontroli. Wystarczy rozpisywać plany, których rozwiązanie nie będzie nam nastręczało trudności i stopniowo dorzucać po jednym punkcie. Dzięki temu z każdym dniem będziemy coraz lepiej organizować sobie czas. Działa :)
  • Ograniczenie Facebooka. Nie, żebym nie miała fb, ale od dłuższego czasu po prostu mnie wkurza :). Potrafię nie korzystać z niego przez tydzień i nie czuję, że coś mnie omija, ale kiedy już zajrzę, mogę siedzieć tam ponad godzinę, przewijając tablicę (swoją drogą, to przewijanie tablicy jest bardzo sprytne: nie musimy przerzucać na kolejną stronę, więc wydaje nam się, że dopiero co się zalogowaliśmy), przeglądając zdjęcia, czytając statusy, których treść nie jest mi do niczego potrzebna (bo po co mam wiedzieć, że moja daleka znajoma tęskni za swoim chłopakiem, albo, że kolega zaczął w coś grać). A już do szału mnie doprowadza traktowanie fb jak pamiętnika. Podsumowując, Facebook, który mógłby być przydatnym narzędziem, powoli zamienia się w śmietnik, w odmętach niepotrzebnych informacji trudno znaleźć to, co nas interesuje (często, ogłupiona nawałem zdjęć, statusów i wydarzeń zapominam, po co tam w ogóle wchodziłam). Jedyną przydatną funkcją jest czat. Mam nadzieję, że to się zmieni, a póki co naprawdę szkoda naszego cennego czasu na ogłupianie się Facebookiem.
  • Wspólne działanie :). Co do tego nie mam absolutnie żadnych wątpliwości. Podejmując się jakiegoś wyzwania razem z przyjaciółmi możemy mieć pewność, że tak łatwo się nie poddamy. Opiera się to na wzajemnej pomocy - oni będą wyciągać nas z dołków, my dla nich będziemy robić to samo - i do tego zacieśniać więzy i dobrze się razem bawić. Przy okazji zwykle nawiązuje się nowe znajomości, więc, jak widać, ta metoda ma same plusy.
  • I ostatnie, ale wcale nie najmniej ważne: życie bardziej dla innych. Użalanie się nad sobą nie sprawi, że poczujemy się lepiej, w niczym nam nie pomoże. Wiadomo, że nikt nie jest herosem i nie będzie nieustannie szczęśliwy i zmotywowany, ale nie można pozwalać sobie na świadome wpędzanie się w doła. Zamiast myśleć o sobie, pomyślmy o innych. Często wystarczy wyjść naprzeciw drugiemu człowiekowi, wtedy nasze najlepsze cechy będą mogły się ujawnić :)
źródło: pinterest.com


Julka

O ciążowych krągłościach i ich rozstępowych następstwach

Czym właściwie są rozstępy?

Rozstępy, to pasma powstające na skórze, mają wrzecionowaty kształt i w zależności od tego jak dawno powstały, mogą mieć kolor czerwony, czasem siny (jeżeli mamy je od niedawna) lub nieco jaśniejsze od koloru naszej skóry, biały (jeżeli zdążyły się już na niej na dobre zadomowić). Powstają w wyniku działania hormonów, szybkiego wzrostu lub tycia, zaburzeń w funkcjonowaniu tkanki łącznej, często także warunkują je czynniki genetyczne i u kobiet o mało elastycznej skórze, mogą powstać także w ciąży. Skóra pod wpływem rozciągania zaczyna się "rozchodzić", a włókna kolagenowe, które są jej "rusztowaniem" pękają i w efekcie powstają zmiany przypominające blizny.

U mnie rozstępy pojawiły się długo przed ciążą, pierwsze, na kolanach i w okolicach bioder, jakoś w czasach gimnazjum i od tamtej pory nie pojawiały się nowe, aż do teraz. Wiele osób w mojej rodzinie ma rozstępy, zarówno od strony Mamy jak i Taty, więc prawdopodobnie mam dość duże skłonności do tej przypadłości. 
Nie zaczyna się zdania od gdy, więc gdy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, wiedziałam, że w kwestii rozstępów lepiej jest zapobiegać niż leczyć. Nie należę do osób, które lubią przepłacać i wydają duże pieniądze na kosmetyki pielęgnacyjne (często bardzo dobrą alternatywą są naturalne oleje itp.), więc zanim pognałam do sklepu po jakieś specyfiki dla  przyszłej mamy, poszperałam na wizażu i w jakiś sposób (nie pamiętam w jaki dokładnie, bo było to przeszło pół roku temu) trafiłam na bloga Sroki, której z marszu zaufałam. Jest Mamą, z wykształcenia chemikiem- potrafi rozłożyć składy kosmetyków na czynniki pierwsze i wyjaśnić co każdy z nich robi, czy szkodzi i czy w ogóle jest potrzebny. Jedna z jej analiz poświęcona jest kosmetykom, które mają za zadanie przeciwdziałać rozstępom klik i po przestudiowaniu jej listy, wybrałam Babydream fur Mama- skład ładny, opinie na wizażu pozytywne i cena jak najbardziej przystępna. Używałam go przez jakiś czas, jakiś to znaczy dopóki miałam katar (kupując go miałam potężnie zatkany nos). Nigdy wcześniej nie zwracałam specjalnej uwagi na kosmetyki tej firmy, ale kojarzyłam ich zapach, taki typowo mamusiowo-bobasowy, nie przewidziałam jednak, że jak katar mi minie, to nie będę w stanie znieść tego zapachu i tak jest do dziś. Nie mogę powiedzieć, co jest z nim nie tak, niby obiektywnie rzecz biorąc jest przyjemny, ale mój nos trochę mi płata figle w ciąży i nie każdy zapach, który podobał mi się przed, podoba mi się i teraz. Konieczne były więc dalsze poszukiwania, bo to co konieczne (moim zdaniem) aby przeciwdziałać powstawaniu rozstępów to wcześnie zacząć, działać systematycznie, nawilżać, masować/złuszczać i jeszcze raz nawilżać. Wiedziałam już, że wszelkie typowo ciążowe kosmetyki nie przypadną mi do gustu ze względu na zapach, więc wolałam nie zbliżać się nawet do ich półek w sklepie i pod żadnym pozorem nie próbować sprawdzać, czy mam rację. Szukałam więc wśród "normalnych" kosmetyków i tu przydatny był dla mnie inny post klik, w którym wymienione są wszystkie składniki w ciąży nie wskazane, a wręcz szkodliwe. Przepisałam sobie wszystkie te szkodliwe paskudztwa, żeby mieć je zawsze przy sobie i ruszyłam na poszukiwania. Ku mojemu zaskoczeniu nie trwały one długo, co więcej okazało się, że moim sprzymierzeńcem w profilaktyce będzie dobrze mi znany olejek Alterry Limetka + oliwa z oliwek. Tu opinie na wizażu klik. Skład- cud, miód i orzeszki, żadnych szkodliwości, cena (przy jego wydajności) do zniesienia i w dodatku na nowych kartonikach pojawiła się informacja, że jest bezpieczny dla kobiet w ciąży.

Zaczął się 32. tydzień i na brzuchu, który nie ukrywajmy rozrasta się w sposób najbardziej zauważalny, rozstępów ani widu, ani słychu. Moje przeciwrozstępowe działania ograniczają się do peelingowania "zagrożonych" obszarów (peelingiem lub ostrzejszą stroną gąbki) i smarowania właśnie tą oliwką. Myślę, że faktycznie taka metoda u mnie działa, bo nie każdemu obszarowi poświęcałam tyle uwagi co brzuchalowi. W efekcie z moich trzech problematycznych obszarów, jedynie brzuch jest nadal gładki, pozostałe zaniedbane dwa mają niestety czerwone pręgi. Skąd zaniedbanie? Bo myślałam, że skoro mam mało elastyczną skórę i widoczną skłonność do rozstępów, to smarowanie nic nie da, a brzucho smarowałam, bo i tak lubię się po nim głaskać ;) no i swoją drogą jak go nie posmarowałam, to swędział jak szalony! Teraz, jak mam już dowody na zasadność moich działań, pozostaje mi kontynuować i spróbować nie doprowadzać do powstawania nowych rozstępów.

Kończę, bo Dziecię kopie mnie już intensywnie w żebra i daje znać, że się nudzi. ;)

Z rozstępami czy bez:

źródło: pinterest.com
Majka


środa, 11 września 2013

Joanna Reflex Blond - recenzja

Dziś czas na recenzję produktu, który zupełnie podbił moje serce. Moje włosy przechodziły już różne etapy - farbowanie na brąz, z którego wyszedł niemal czarny :), ombre, powrót do naturalnego, ciemnego blondu i ponownie ciemny brąz. Przed wakacjami zamarzył mi się jasny, miodowy odcień, więc po dłuższym wahaniu zaopatrzyłam się w Joannę.


Opakowanie
Nie budzi moich zastrzeżeń, ale nie należę do osób, które na opakowanie zwracają uwagę (chyba, że jest wyjątkowo ładne). Ma być wygodne w użytkowaniu i solidne. Buteleczka z atomizerem spełnia te wymogi. Podoba mi się też to, że nie marnuję produktu, mgiełka nie jest silnie rozproszona, więc płyn ląduje na włosach, a nie na podłodze czy na mojej twarzy :).

Zapach
Niestety tak jest chyba ze wszystkimi rozjaśniaczami - zapach jest chemiczny i wyczuwalny na włosach również po aplikacji, na szczęście ulatniał się, kiedy włosy wysychały. Na plus trzeba odnotować, że zapach nie jest aż tak ostry i duszący, jak w przypadku zwykłych rozjaśniaczy. Nic przyjemnego, ale do wytrzymania.

Wydajność
Tutaj Joanna spisuje się całkiem nieźle :). Przy moich długich i w miarę gęstych włosach, używana naprawdę hojnie wystarczyła na 8  aplikacji. Teraz, kiedy jestem w trakcie drugiego opakowania, rozpylam dużo mniejsze ilości na jeden raz, a nie zauważyłam, żeby efekt był słabszy. Używana 1-2 razy w tygodniu spokojnie posłuży mi jeszcze kilka miesięcy.

Cena 
Obok działania, o którym będzie za chwilę, cena jest największą zaletą tego produktu. Za ok. 8 zł dostajemy 150 ml sprayu, który wystarcza na dość długo (nie tak, jak niektóre mgiełki, których właściwie nie ma po trzecim użyciu).

Działanie
Tutaj plusów jest tyle, że nie wiem od czego zacząć :). Może od tego, czego bałam się najbardziej: nie zniszczył mi włosów! Liczyłam się z tym, że po rozjaśnianiu będę miała na głowie okropne siano (wciąż pamiętam, jak wyglądały końcówki po pierwszym ombre). Nic podobnego się nie stało. Nie widzę żadnych spustoszeń, nie przybyło mi nawet rozdwojonych końcówek. Prawdopodobnie zawdzięczam to temu, że efekt można stopniować, więc po pierwsze nie wylądowałam z dnia na dzień z kurczakiem na głowie, a po drugie w przerwach między jednym rozjaśnianiem a drugim (w okresie intensywnego używania były to przerwy dwudniowe) intensywnie odżywiałam włosy.
Producent twierdzi, że przebywanie na słońcu lub suszenie włosów powodują silniejsze rozjaśnienie. Sprawdziłam obie metody, ale suszarka na mnie nie działała. Za to słońce faktycznie wzmaga efekt. Nie popaliło mi włosów, tak jak się trochę obawiałam. Na dzień dzisiejszy odcień jest ciepły, ale nie żółty, wygląda też bardzo naturalnie - zamiast jednolitego koloru, który zawsze kojarzył mi się z hełmem mam jakby delikatne pasemka, sprawiające wrażenie, że przy kolorze majstrowało tylko słońce, a nie ja sama (w każdym razie tak słyszałam :))
Żeby nie być gołosłowną pokażę, do jakiego koloru udało mi się przejść z ciemnego brązu dzięki stosowaniu Joanny:


Podsumowując, Joanna Reflex Blond jest świetnym rozwiązaniem, jeśli chcemy tanio i bezboleśnie rozjaśnić włosy. Minusem jest to, że używanie jej wymaga cierpliwości, na wymarzony efekt trzeba poczekać kilka tygodni. Jednak jeśli weźmiemy pod uwagę brak zniszczeń i rzeczywistą kontrolę nad stopniem rozjaśnienia to myślę, że naprawdę warto spróbować.

Julka

wtorek, 10 września 2013

Gdzie ci mężczyźni?

W liceum miałam bardzo mądrego Profesora, nauczyciela fizyki, który wzbudzał postrach szczególnie wśród uczniów o umysłach humanistycznych. Może nie był on wzorem pedagoga, a jego metody wychowawcze pozostawiały wiele do życzenia, ale mądrości życiowej odmówić mu nie można. W tematykę lekcji uwielbiał wplatać swoje przemyślenia bynajmniej z zajęciami nie związane i tak pewnego pięknego dnia poruszył temat szacunku do kobiety. Snuł rozważania na temat tego jak kobieta pełni ważną rolę w społeczeństwie, jak niesamowity ma dar- noszenia pod swoim sercem nowego życia, jak wiele jest w stanie znieść bólu (którego mężczyzna by nie wytrzymał- bólu rodzenia) i jak wiele potrafi poświęcić. W swojej pogadance zwracał się szczególnie do panów podkreślając, że każdej kobiecie należy się szacunek i nie wyobraża sobie, żeby któryś z nich nie ustąpił miejsca kobiecie w autobusie, tramwaju czy innym środku komunikacji publicznej.

O tej lekcji przypomniałam sobie wczoraj wieczorem. Odkąd przestałam wyglądać jakbym się przejadła ;) i brzuszek wyraźnie się zaokrąglił, miałam kilka takich sytuacji gdy ktoś ustąpił mi miejsca w komunikacji miejskiej. Wczoraj znowu taka się wydarzyła. Dla mnie jest to bardzo miłe, zawsze wywołuje swego rodzaju zaskoczenie, bo nigdy wcześniej takich doświadczeń nie miałam (widocznie nie spotkałam żadnego byłego ucznia Profesora;), poza tym troska płynąca od obcych ludzi jakoś mnie rozczula. Zazwyczaj z wdzięcznością korzystam z miejsca, bo coraz częściej moje stopy przypominają balony, kostki znikają gdzieś pod opuchlizną, kręgosłup nie daje mi zapomnieć o tym, że jest coraz bardziej obciążony i gdy dłużej postoję, robi mi się słabo. Wczoraj też tak było, wsiadłam do metra i, na szczęście, za chwilkę usłyszałam: "proszę, niech pani sobie usiądzie". Może nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że ustąpiła mi miejsca kobieta. Po raz kolejny kobieta. W pobliżu siedziało kilku młodych "mężczyzn", wyglądających na całkiem zdrowych, ale tylko ta Kobieta się mną zainteresowała. Jak dotąd tylko jeden Mężczyzna ustąpił mi miejsca, w pozostałych przypadka były to kobiety, w różnym wieku, niekiedy dużo starsze ode mnie.

Z czego to wynika? Czy tylko kobieta jest w stanie znaleźć w sobie tę odrobinę empatii? Czy tak źle wychowujemy naszych mężczyzn (my tzn. matki, żony, siostry)? Co można zrobić, żeby mężczyźni faktycznie zaczęli doceniać trud macierzyństwa? Czy to może ojcowie nie przekazują dobrych wzorców swoim synom? A może wojujące feministki przyczyniły się do takiego obrotu sprawy?

Pewnie wiele jest czynników, które na to wpływają, niemniej jednak, mam nadzieję, że jeżeli dane mi będzie mieć kiedyś syna, to nie będę musiała się wstydzić, że udaje, że nie widzi kobiety, której mógłby, a może nawet powinien ustąpić.



źródło: pinterest.com

Majka

poniedziałek, 9 września 2013

O ruchu po chwili bezruchu

Po dłuższej przerwie wracamy z nowymi wpisami - tym razem debiut ma Julka. Jeśli chodzi o bieganie, ostatnio mam mały spadek motywacji, może zebranie kilku argumentów "za" okaże się pomocne :).

Po co w ogóle zacząć biegać?
Od dawna przyglądałam się biegaczom. Widuje się ich dosłownie wszędzie, od parków po ścisłe centrum miasta, niemal o każdej porze dnia. Najpierw dziwiłam się, że zdobywają się na taki wysiłek, później zaczęłam im tego zazdrościć (jak tu nie zazdrościć, kiedy ktoś ćwiczy z tak widoczną przyjemnością) , wreszcie kupiłam buty do biegania i postanowiłam po prostu zacząć. W sieci natknęłam się na artykuły twierdzące, że wystarczy wyjść z domu i zacząć przebierać nogami. Tak też zrobiłam. Pierwszy bieg omal nie stał się moim ostatnim - okazuje się, że dobre buty i aplikacja, monitorująca moją trasę jednak nie wystarczą, żeby osiągać takie wyniki, jak to sobie wyobrażałam. Po pierwszym (i jedynym :)) kilometrze ledwie dałam radę wrócić do domu. Serce tłukło jak szalone, a nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Strasznie mnie to zdemotywowało, podobnie jak mnóstwo innych osób, które przygodę z bieganiem kończą po pierwszej próbie. Buty rzuciłam w kąt, z myślą, że po prostu się do tego nie nadaję.
Nic bardziej mylnego. Głównym powodem, dla którego po tygodniu znowu wyszłam potruchtać było to, żeby odnieść zwycięstwo nad głosikiem, mówiącym, że nie nadaję się do tej czy innej rzeczy. Z takich małych zwycięstw składa się walka z prokrastynacją. Zamiast wyobrażać sobie, jak miło będzie zrelaksować się przy komputerze, wystarczy pomyśleć, o ile lepiej (i zdrowiej!) poczujemy się, kiedy wybiegani i z szalejącymi endorfinami powrócimy do domu. Powodów, żeby zacząć jest oczywiście więcej: poprawa kondycji, zgubienie kilku dodatkowych kilogramów... najważniejsze, żeby znaleźć własne źródło motywacji, na tyle silne, żeby było w stanie pokonać naszego lenia.

Do wszystkiego jednak trzeba zabierać się z głową. Nie przemkniemy sprintem dziesięciu kilometrów od razu, zwłaszcza jeśli na co dzień mamy niewiele wspólnego z aktywnością fizyczną. Takie ambicje mogą doprowadzić do zasłabnięcia, tak jak w moim przypadku. Debiut jest może trochę śmieszy, bo zaczyna się od... szurania :). Zamiast wyrwać od razu do przodu tak szybko, jak tylko jestem w stanie, teraz zaczynam od marszu, po kilku minutach stopniowo przyspieszając, aż dojdę do czegoś, co nazywam właśnie szuraniem (bieg w tempie szybkiego marszu). Ta metoda nie jest takim szokiem dla organizmu, przyzwyczajamy go stopniowo do wysiłku, zamiast doprowadzić do przemęczenia. Z czasem kondycja wzrasta, po szuraniu można spróbować szybszego tempa i wydłużać je przy kolejnych treningach lub zacząć biegać interwałami. Sprawdza się to u mnie, ale podkreślam, żaden ze mnie znawca. Nasze ciało najlepiej podpowie, jaki tryb jest dla nas najlepszy, mało tego, za nasz wysiłek, odwdzięczy nam się z nawiązką. Już po kilku treningach możemy się spodziewać zauważalnej poprawy kondycji, a jak wiadomo nic nie motywuje tak, jak sukcesy. Nasze osiągnięcia przełożą się też na inne sfery. Nie męczy mnie już chodzenie po schodach, bieg na autobus, jestem w stanie częściej i dłużej ćwiczyć w domu. Jeśli dopiero zaczynamy, każdy kolejny bieg będzie lepszy od poprzedniego - czy to jeśli chodzi o dystans, czy o prędkość. Wizja trzech rekordów tygodniowo brzmi zachęcająco, prawda :)? Dlatego nie warto odkładać tego na jutro, bo w końcu jaki sens ma przekładanie na później czegoś tak dla nas dobrego?
źródło: pinterest.com

Julka

Etykiety

mama pielęgnacja recenzje Macierzyństwo dziecko ciąża kobieta kosmetyki tata zdrowie inspiracje recenzja DIY rozwój styl życia czas dla siebie karmienie piersią życie domowe spa maseczka porady połóg rozwój osobisty wychowanie wyprawka biały jeleń evree garnier himalaya herbals jak dbać o siebie krem do rąk krem nawilżający kultura osobista lakier lovely make up makijaż masło do ciała maybelline motywacja opieka nad noworodkiem pielęgnacja dziecka poród porównanie powołanie pozytywne myślenie produktywność projekt denko przeziębienie rodzina szczęście szkoła rodzenia wdzięczność ziaja 123 perfect aa alantan dermoline alles mama anew avon bell biustonosze do karmienia borelioza bourjois cera mieszana cera wrażliwa cukinia czystek detoks drewniane klocki eos essence frida golden rose handmade hipp huśtawka imbir indyk inglot isana jak być szczęśliwym jak dbać o siebie w ciąży jak zrobić karuzelę jasnota biała joanna joanna reflex blond johnson's baby kallos karuzela dla dziecka karuzela nad łóżeczko katar katarek kobo korektor krem bb krem cc krem do twarzy książeczki lady speed stick lumpeks lupoline magic rose medycyna alternatywna medycyna naturalna metoda Karp'a mitex miłość nailart niedrożny kanalik łzowy nivea noworodek nowy rok nudności oczyszczanie okładka olej z nasion malin opaska diy opaska do włosów organic shop pachnąca wanna paznokcie peeling pharmaceris piaskowy lakier pierwszy trymestr podkład pomysły poranne mdłości postanowienia prezent DIY prezent dla dziecka prezenty przepis pudelek puzzle randka małżeńska ricotta roczek role rodziców rozjaśniacz rozjaśnianie włosów rozstępy roztwór hipertoniczny wody morskiej rozświetlacz rękodzieło second hand sephora snow dust sposób na więcej energii sylveco szmateks sól fizjologiczna the body shop tipi diy tonik torba do porodu urodziny wibo wkładki laktacyjne wkłądki laktacyjne węgiel yves rocher zadbaj o siebie zakupy zapchany kanalik łzowy zeszyt zioła ziołolecznictwo śnieżny pył żelatyna