środa, 2 grudnia 2015

Nie ma, że się nie da, czyli jak stać się szczęśliwszym człowiekiem?


... Czyli o tym, jak może zawstydzić nas zupełnie obca osoba.

Biegnąc na poranne zajęcia, często muszę przedostać się przez przejście podziemne. Pewnie wiecie, że znamienne dla takich miejsc jest pojawianie się ubogo ubranych osób, z wypisanymi na kartkach tekstami typu: Proszę o wsparcie / Zbieram na chleb / Jestem osobą bezdomną, zbieram na leczenie.
Może to znieczulica, a może większa świadomość, ale coraz rzadziej zatrzymuję się przy takich osobach. Naczytałam się o niewolnictwie w XXI wieku, mam też swoje zdanie na temat pasywności i osób, które anonsują się jakże fajnym tekstem: Zbieram na piwo. To zbieraj dalej, myślę, na piwo trzeba zarobić. I lecę na autobus.

Piękna Belgia, cała z czerwonej cegły


Kilka miesięcy temu, kiedy w takich porannych, szarych okolicznościach kierowałam się do przejścia podziemnego, zauważyłam jakiegoś starszego pana. Obraz smutny, ale standardowy: ubranie sfatygowane (ale nie brudne), wózek inwalidzki, zamiast nóg dwa kikuty. I karteczka: ZBIERAM NA PROTEZY. Ale to nie dlatego mnie zamurowało.
Zamurowało mnie, ponieważ tego właśnie dnia jechałam z poczuciem, że w moim życiu nie mam na nic wpływu i żadna ze mnie siła sprawcza. Że nie zmienię sytuacji na drodze i tych codziennych korków, że mam kiepskie perspektywy na podjęcie pracy - krótko mówiąc, kilka złych wydarzeń wywołało chandrę. I właśnie będąc w tym poczuciu bezradności zobaczyłam ubogiego człowieka, na wózku, bez nóg, za to z pogodną miną, karteczką... i pudełkiem podgrzybków na sprzedaż. Nie wiem, kiedy cokolwiek mnie tak poruszyło.
Widuję go teraz codziennie. Czasami ma jeszcze grzyby w pudełku, a czasem wszystkie są już sprzedane. Nie wiem, kim jest. Może cwaniakiem, który siedzi z podwiniętymi nogami udając inwalidę. Być może żeruje na naiwności takich jak ja. Nie mam pojęcia i, mówiąc całkiem szczerze, w ogóle mnie to nie obchodzi. Ten pan codziennie rano jest na posterunku. I mimo prawdopodobnie beznadziejnej sytuacji z dziarską miną prowadzi swój mały handel. Nie wiem, co sprzedaje teraz, w grudniu, bo jeżdżę później i widuję go z pustym pudełkiem, więc zdaje się, że biznes idzie nieźle. Kiedy życzy mu się miłego dnia, uśmiecha się i zawsze odpowiada życzliwie.

I wtedy, kiedy ja miałam chwilowe załamanie i poddałam się zwątpieniu, on trwał w swojej aktywnej postawie, cały czas gotowy, żeby zmieniać swoje życie. Może kiedyś uzbiera na te protezy? Trzymam za niego kciuki z całej siły. Jest dla mnie osobistym objawieniem i bohaterem na miarę wspaniałego, mądrego Tarrou z Dżumy, książki, która zmieniła moją percepcję świata. Mógłby zająć się niczym i biernie czekać. Zamiast tego, na swoim małym poletku i w miarę możliwości podejmuje trud, stara się być sprężyną swojego życia. CODZIENNIE. Mróz czy deszcz, życie nie zmieni się samo z siebie. Jest to dla mnie coś wspaniałego, uosobienie głównej myśli Dżumy:

Trzeba walczyć w taki czy inny sposób i nie padać na kolana.

Wiem, że tego rodzaju wpisy nie cieszą się popularnością ;) ale musiałam to wyrzucić z siebie. Czuję ogromną wdzięczność, że na mojej drodze postawiono tego pana, żeby mógł mnie zawstydzić i przypomnieć mi, że zawsze mogę, zawsze mam wpływ, i choćby się nie powiodło, warto walczyć, chociażby po to, żeby uciec od bierności. Bierności, która jest dla człowieka czymś nienaturalnym i fatalnym w skutkach.

I belgijskie miasto na wodzie, na poprawę humoru :)

No, wyrzuciłam z siebie :) i chyba w końcu zabiorę się za mniej rozkminkowy temat.
Też miewacie takie przemyślenia?
Pozdrawiam Was i trzymajcie się, 
J




środa, 14 października 2015

Polaki cebulaki? Ratuj się kto może

Sytuacja miała miejsce wczoraj. Stałam sobie, z przodu, w autobusie (takim dostosowanym do przewozu osób niepełnosprawnych). Na jednym z przystanków wysiadała starsza pani - ktoś, chyba córka, prowadziła ją pod rękę. Pani miała trudności z chodzeniem, więc nacisnęła przycisk, który informuje kierowcę, żeby opuścił próg. Kierowca po chwili opuścił... ale kilka sekund za późno. Pani zdążyła już wysiąść.

W tym momencie do akcji wkracza inna pani (nazwijmy ją roboczo Ola). 
- Przepraszam, poproszę mnie przepuścić, bo ja muszę kierowcy coś powiedzieć - powiedziała do mnie, więc przepuściłam ją. Przeszła do przodu i zmyła mu głowę. Wiecie, tak jakby na podstawie incydentu zarzucić komuś brak empatii, brak wychowania i bylejakość. Wszystko podniesionym głosem, ale na szczęście bez wulgaryzmów.

Kierowca nic. Zmilczał i jechał dalej.

Pani Ola, ja i jeszcze kilka osób wysiedliśmy na kolejnym przystanku. Przez chwilę wszyscy szliśmy blisko siebie, więc byłam świadkiem, jak mówi pozostałym pasażerom, że jak tak można, że to brak szacunku dla osób niedołężnych... wściekając się i purpurowiejąc coraz bardziej. Jestem niemal przekonana, że wspominała to jeszcze długo, wkurzała się i psuła sobie dzień.

Po co?

Może ten kierowca się zagapił, może ktoś z jego rodziny choruje i przez to nie spał całą noc, może jest przeziębiony i percepcja mu spada. Może cokolwiek innego.

Taka garść myśli nieuczesanych: dlaczego zawsze czujemy się w obowiązku wykrzyczeć/wytknąć komuś, że coś spieprzył? Serio pytam. Widzimy przecież tylko wierzchołek góry lodowej. Ci biedni kierowcy autobusów na pewno codziennie słyszą, że zahamowali zbyt gwałtownie, jadą za wolno, za bardzo szarpią i w ogóle to straszne z nich cioty. Konia z rzędem temu, kto kiedyś zasłużenie pochwalił takiego kierowcę za to, że zatrzymuje się tak łagodnie, że nie trzeba się trzymać poręczy, że wyrabia się w czasie i oby więcej takich kierowców, proszę pana. Ja nigdy nie pochwaliłam. Czemu? Bo jakoś tak głupio.
Czemu jest nam głupio? Serio pytam. Czy ktoś ma jakiś pomysł, dlaczego tak lubimy karcić, zamiast nagradzać? Psycholog ze mnie żaden, ale wydaje mi się, że jeżeli tylko krytykujemy, maleje szansa na to, że ktoś się postara. Staranie się jest bez sensu, kiedy inni go nie dostrzegają.

Zrobię jedną rzecz dobrze, a druga mi nie wyjdzie - wytkną, że mi nie wyszło.
Nie starałem się i mi nie wyszło - wytkną, że mi nie wyszło. Same thing

Ogólnie staram się nie siać hejtu, którego jest pełno. Czy to w internecie (o, ale się pomalowała, przecież naturalne jest piękne zamienne z ale ma wstrętną cerę, nałożyłaby chociaż podkład czy coś, masakra), czy na ulicy (komentarze typu: jak leziesz, baranie! najlepiej zdusić w zarodku i wyrzucić z głowy). Nie opieprzam tych biednych kierowców - nie robi błędów tylko ten, kto nic nie robi. Trochę trudniej jest na studiach, gdzie marudzą niemal wszyscy. Na początku było jakoś tak głupio nie narzekać towarzysko z nimi i mówić im, że studia wcale nie są torturą, ale teraz już się tym nie przejmuję. A najtrudniej jest wśród najbliższych, których znamy świetnie i łatwo jest wytknąć im wady. 
Nie mówię, że upominanie kogoś jest złe - jasne, że nie! Ale co innego czepialstwo.

Mój plan minimum niemal zrealizowałam - staram się ze wszystkich sił nie być hejterem i krytykantem (nie mylić z krytykiem), ale widzę, że to nie wystarczy. Oprócz hamowania zła trzeba rozsiewać dobro. Czas na nowy challenge: 

CODZIENNIE RÓB DLA INNYCH COŚ DOBREGO.
Wyzywam siebie i Ciebie, kimkolwiek jesteś.
Jedną głupią rzecz.
Coś niepopularnego. Wyjdź ze swojej strefy komfortu.
Moje propozycje:

1) Daj pieniądze/kanapkę bezdomnemu, uśmiechnij się do niego szeroko, życząc mu dobrego dnia - uskrzydli Cię to na resztę dnia.
2) Jeżeli zazdrościsz komuś, że jest bardziej jakiś (otwarty, uśmiechnięty, przedsiębiorczy) niż Ty, dostrzeż jego zaletę i pochwal go - mi to bardzo pomaga w uwalnianiu się od kompleksów,
3) Podziękuj pani w sklepie za przemiłą obsługę - może uratujesz jej beznadziejny dzień?
4) Nie gap się jak wszyscy w miejscu publicznym, pomóż osobie, która potrzebuje pomocy,
5) Uśmiechnij się do kanara w komunikacji miejskiej - na pewno zbyt rzadko go to spotyka.
6) Zrób bliskiej osobie śniadanie do łóżka - sam/a wiesz, jakie to miłe.

Może to wszystko brzmi naiwnie, ale stosuję od kilku dni z powodzeniem. Za oknem deszcz, jutro zajęcia z najgorszego przedmiotu, a ja dawno nie byłam taka szczęśliwa. Coś się z nami, Polakami stało. Patrząc na naszą wspaniałą historię kiedyś musieliśmy być przedsiębiorczymi, zaradnymi ludźmi. Czuję się jakbym była z pokolenia tego się nie da, tamtego nie umiem, ależ ten kraj beznadziejny, zero możliwości. 

Więc, po pierwsze: codziennie coś dobrego dla innych. I last but not least: zawsze, ZAWSZE pamiętać o tym, że druga osoba to człowiek. Że za jej zachowaniem może stać milion przyczyn, od smutnych po tragiczne. Zatem:



Żartuję.
:)

Julka

wtorek, 13 października 2015

DIY: ozdabiamy zeszyt!

Dzisiaj, jak co roku, wybrałam się do kerfa po rekonesans zeszytowy (po dwóch tygodniach zajęć na uczelni :D). Jestem osobą, która lubi wybierać ładne przedmioty (zwłaszcza zeszyt, który będę oglądać całe półrocze). Niestety, zauważyłam podział na dwie kategorie: tanie, które mi się nie podobają, i drogie, ale nawet-nawet. Za to wszystkie były jakieś bezosobowe, więc, po namyśle, złapałam pierwszy lepszy, byle A4 i w grubej okładce. 120 kartek za 5,99, myślę, że niezły deal ;) I postanowiłam, że zrobię sobie okładkę od nowa. Dokładnie taką, jaką chcę, taką, która będzie mi poprawiała humor i coś o mnie mówiła. Myślę, że nie doceniamy mocy rzeczy, które otaczają nas na co dzień. O ile przyjemniej, zwłaszcza w jesienny, ponury dzień, spojrzeć na ładną pościel, ciekawą okładkę, piękną filiżankę, w której pijemy kawę. Ostatnio staram się traktować samą siebie tak, jak traktuje się gości: jeżeli, załóżmy, byłoby mi wstyd przed kimś za moje okropnie brzydkie prześcieradło/stary, wyszczerbiony talerz, dlaczego sama mam go używać? Naprawdę nie powinniśmy wysyłać sobie komunikatów, że zasługujemy tylko na byle co.

W domu zabrałam się do rzeczy. Potrzebne będą: nożyczki, 2 jednokolorowe kartki A4 (najlepiej, żeby miały taki kolor, jak okładka pierwotnie), stos gazet z ładnymi obrazkami, taśma klejąca, (i opcjonalnie klej), folia do oklejenia na sam koniec.



Już na początku pojawił się jeden problem. Nożyczki wywędrowały z domu i nie chciały się znaleźć :D zadowoliłam się więc wielkimi, krawieckimi.




Zaczęłam od zaklejenia okładki z obu stron - w moim przypadku czarnymi kartkami, żeby nie gryzły się z kolorem oryginału.

Później zaczęłam przeglądać te czasopisma, które kojarzą mi się z przyjemną szatą graficzną. Wycinałam z nich takie kształty, jakie mi pasowały do mojej koncepcji. Naklejałam na bieżąco i przycinałam, tak żeby tworzyły w miarę spójną całość.




W centralnej części przykleiłam pocztówkę z pięknego Madrytu - chyba najładniejszego miasta, jakie zwiedziłam. Zgodnie z planem, pocztówka ma mi przypominać wspaniale grzejące słońce; zwłaszcza  w zimowe miesiące. Na końcu całość obkleiłam taśmą, zarówno z przodu, jak i z tyłu.

Z tyłu zeszyt prezentuje się tak:



I z przodu:


Nie wiem jak Wam, ale mi się bardzo podoba :) stał się całkiem mój, myślę, że będę po niego sięgać z przyjemnością. Nie jest super równo, ale urodziłam się jako manualny antytalent, więc nie będę się przejmować. Nakład czasowy - niewielki, finansowy - żaden. Zachęcam do kombinowania samemu - Pinterest i Youtube aż się roją od inspiracji, nic, tylko korzystać.

Powodzenia ;)
Julka

czwartek, 6 sierpnia 2015

Debiut

Uwaga, będzie debiut kulinarny na blogu. Proszę o wyrozumiałość ;)

Już nie raz miałam wrzucić tu jakiś niesamowity, absolutnie fantastyczny i genialny przepis obiadowy, kolacyjny, czy ciastowy, ale albo nie zrobiłam zdjęcia, a wszystko już zjedliśmy, albo wykręcałam się inną wymówką. 

Nie wiem, czy kiedykolwiek Wam wspominałam o tym, że uwielbiam jeść... Co więcej, bardzo lubię gotować i karmić innych. W czasie ciąży jest tak samo, z tym, że trochę inaczej odczuwam zapachy, a więc siłą rzeczy i smaki, dlatego to, co poza ciążą mogłam jeść bardzo często, teraz nie smakuje mi już tak bardzo. Pewnie to jest przyczyną, że więcej w kuchni eksperymentuję. Tarta, którą chcę Wam dziś polecić, jest efektem jednego z takich "szalonych" popołudni w kuchni ;) No może z tym popołudniem, to przesadziłam, wszystko zajęło mi nie więcej jak godzinę.

Przepis na tartę z cukinią, ricottą i indykiem

Ciasto:
  • 1 szklanka mąki pszennej
  • 1/2 kostki masła (100g)
  • 1 całe jajko
  • szczypta soli
Mąkę, pokrojone masło, jajko i sól wrzuciłam do miski i potraktowałam mikserem. Jak składniki się trochę połączyły, to szybko zagniotłam ciasto, które od razu przełożyłam do formy na tartę i wylepiłam ją palcami. Ciasto podziurkowałam widelcem i wstawiłam do nagrzanego do 200 stopni piekarnika. Piekłam ok. 20 minut, aż ciasto było całkiem upieczone i lekko przyrumienione (próbowałam kiedyś wrzucać farsz na półsurowe, albo całkiem surowe ciasto, ale wtedy tarta mi nie wychodziła).

Farsz:
  • 400 g mięsa z piersi indyka
  • 2 średniej wielkości cukinie
  • 200 g ricotty
  • 2-3 ząbki czosnku
  • 1-2 łyżki masła
  • opcjonalnie kilka plasterków sera z błękitną pleśnią
Mięso pokroiłam na dość cienkie kotleciki, obsypałam Vegetą Natur usmażyłam na patelni grillowej. Cukinię umyłam i obrałam, następnie pokroiłam w plasterki (mniej więcej 0,5 cm grubości). Na dużej patelni roztopiłam masło i na małym ogniu delikatnie obsmażyłam przetarty czosnek, po czym dodałam cukinię i wszystko dusiłam pod przykryciem, co jakiś czas mieszając, aż cukinia się zeszkliła. Kolejnym krokiem było dodanie ricotty (nie trzeba jakoś długo tego mieszać, wystarczy do momentu, aż cukinia będzie cała w serku) i dosolenie do smaku. 

Na upieczonym spodzie ułożyłam mięso, a później przykryłam całość farszem z cukinii. Na swojej części ułożyłam jeszcze kilka kawałków sera pleśniowego (bo sery kocham miłością absolutną;) i wrzuciłam do pieca na kolejne 10-15 minut. Żeby farsz nie zrobił się zbyt suchy, przykryłam go folią aluminiową.

Pochłonęłam bardzo słuszną porcję, Mąż był zadowolony, Helena wzgardziła mięsem, ale cukinia jej smakowała ;)



Fotograf kulinarny ze mnie żaden, więc może tarta nie wygląda najsmakowiciej w świecie, ale wierzcie mi na słowo, to najlepszy z moich ciążowych obiadów w tym sezonie ;) z resztą zanim pomyślałam o zdjęciu, jak widać, połowy tarty już nie było!

Smacznego!
Buziaki,
M.

sobota, 25 lipca 2015

2+2

W poprzednim poście napomknęłam o tym, że nie mogę od jakiegoś czasu znieść zapachu żelu do mycia mojej Pierworodnej. Ot taka zwykła, być może nie wzbudzająca podejrzeń informacja ;) Otóż nic bardziej mylnego! Dość już zwlekania, pora się pochwalić! Po raz drugi zostaniemy rodzicami, a Helenka straszą siostrą :)

źródło: pinterest.com


Jesteśmy teraz w połowie 11. tygodnia i nasza Fasolka może mieć ok 5 cm., więc to już kawał Człowieka! Prawie wszystko ma wykształcone. Teraz robi masę, a narządy się udoskonalają. Od przeszło dwóch tygodni wiemy, że oczekujemy tylko jednego Malucha, wcześniej były podejrzenia, że może ich tam być dwoje (to by dopiero było szaleństwo;). Oboje z Mężem jesteśmy bardzo szczęśliwi, a ja będę jeszcze bardziej, jak minie pierwszy trymestr i miną mi nudności... ;) Na szczęście dopadają mnie dopiero pod wieczór, kiedy nie jesteśmy już same w domu i mogę bezkarnie sobie poleżeć.

Nudności plus notoryczne poczucie niewyspania trochę mnie tłumaczy dlaczego tak mało tu jestem. Czuję się właściwie tak, jak w poprzedniej ciąży, z tym, że nie mam tyle czasu na roztkliwianie się nad sobą ;) czyli nie jest źle. Mam to szczęście, że ciążę znoszę całkiem nieźle, bo nudności, senność i stadek sił nie jest dla mnie niczym tragicznym.

Powoli przymierzam się do odstawienia Heli od piersi i eksmitowania jej z naszego łóżka (-tak, wciąż ją karmię, tak wciąż śpi z nami), ale nie spinam się jakoś szalenie.
Mamy, które mają już to za sobą- macie jakieś rady?

Dobrego weekendu!
M.


środa, 8 lipca 2015

Denko, podejście 2.

Słowo daję, robienie "Projektu denko" zobowiązuje! ;) Chociaż w moim wypadku bardziej pasowałoby określenie Projekt DNO, bo uzbierałam taką ilość "śmieci", że denko wydaje się być zbyt subtelnym określeniem mojej gromady. Sami spójrzcie:


Mąż się ucieszy, że w końcu się tego wszystkiego pozbędziemy ;)


Od dłuższego czasu, baardzo rzadko dodaję jakiegoś posta. Wszystko dlatego, że jedynym momentem kiedy jestem w stanie coś napisać jest drzemka Helenki, podczas której, zazwyczaj, i ja zasypiam... Noce mamy kiepskie i na porządku dziennym, a właściwie nocnym są 4 pobudki :] Więc czuję się usprawiedliwiona, że przysypiam w ciągu dnia.

Teraz do rzeczy. Proszę przygotować kanapki i herbatę, bo szykuje się post tasiemcowy ;)
Zacznijmy od głowy, a konkretnie od pielęgnacji włosów.


Z dużym prawdopodobieństwem mogłoby się okazać, że na to nie wszystkie szampony jakie zużyłam. W naszej łazience zawsze mamy 2-3 różne szampony żeby móc użyć takiego, jaki w danym momencie jest skórze głowy i włosom potrzebny. Jak widać Head&Shoulder's jest częstym gościem na półce pod prysznicem. Zużyte wersje, w moim odczuciu, nie różnią się niczym poza zapachem. Z tej trójki (Ocean energy, Menthol i Apple fresh) faworytem jest zdecydowanie jabłkowy. Szampon Head&Shoulder's nie jest może najfantastyczniejszym szamponem na świecie, ale ratuje moją głowę, kiedy pojawi się na niej łupież, po niefortunnym użyciu jakiejś zachwalanej nowości...

Tak było z koszmarkiem Neutral w wersji przeciwłupieżowej. Szampon przeznaczony jest dla alergików, bo nie ma parabenów, barwników i zapachu. Dla mnie śmierdział mocno chlorowaną, basenową wodą i na dodatek tak niemiłosiernie podrażnił mi skórę głowy, że męką było zużycie go do końca... Narobił mi takiego łupieżu, jakiego chyba w życiu nie miałam! Na dodatek włosy po nim sprawiały wrażenie matowych, niedomytych, po prostu brzydkich. Nie mam pojęcia skąd się wziął swego czasu taki szał na kosmetyki tej marki, ja po przygodzie z tym paskudztwem nie mam ochoty nic więcej z ich asortymentu wypróbować.

Szampon z Apteczki Babuni, Wzmacniający, to typowy mocno oczyszczający szampon, po którym włosy niemal skrzypią. W jego właściwości wzmacniające nie wierzę, ale robi, co powinien, tak jak należy, bardzo przyjemnie, ziołowo pachnie i wśród szamponów, do dogłębnego mycia włosów, jest moim ulubieńcem.

Kolejnym przyzwoitym oczyszczaczem, jest Joanna Naturia z pokrzywą i zieloną herbatą. Mój kolejny ulubieniec. Dobrze doczyszcza (SLS na drugim miejscu w składzie), przyjemnie pachnie, ale czasem zdarza mu się podrażniać, więc zdecydowanie nie do codziennego użytku.

Na koniec szampon helusiowy, Nivea Baby, Delikatny szampon nadający połysk. Piszę o nim, bo też czasem zdarzało mi się go użyć. O ile na jej włosach sprawdzał się całkiem nieźle, to na moich bardzo słabo. Szampon ma wyciąg z kwiatów lipy, dzięki któremu włosy mają być lśniące i miękkie, ale wygląda na to, że moje włosy po prostu za lipą nie przepadają (sprawdziłam to robiąc płukankę z kwiatów lipy). Myślę, że może się sprawdzić raczej dla włosów cienkich. Pachnie typowo jak kosmetyk Nivei.

Po umyciu, czas na odżywkę. jakoś niewiele ich się zebrało i coś czuję, że jakieś opakowanie trafiło jednak w międzyczasie do kosza.


Jako pierwszą przedstawię odżywkę Isana Professional, Oil Care, Effektiv-Kur z olejkiem arganowym. Można używać ją na kilka sposobów: jako maskę, odżywkę do spłukiwania, ale także bez spłukiwania. Ja zazwyczaj stosowałam ją jako odżywkę d/s. Przyjemnie pachnie, ładnie włosy wygładza i jak wykończę którąś z posiadanych, to pewnie do niej wrócę.

Garnier, Ultra Doux z olejkiem arganowym i kameliowym, to taki produkt, który ani mnie nie powalił na kolana, ani mnie od niego nie odrzuciło. Zwyklak jakich wiele, nie ma w sobie tego czegoś, co skłoniłoby mnie, żeby kupić ponownie. Przyzwoita odżywka. Tyle.

Odżywka Kallos, GoGo z moimi włosami nie robi nic! Mało tego, włosy wyglądały po niej na matowe. Z tej serii mam chęć na maskę, bo z tego co widzę ma dużo lepsze opinie na wizażu niż ta odżywka, do której na pewno nie wrócę.

 Odżywka siedzi na głowie, myjemy się dalej.





Coś mi strzeliło do głowy, żeby wykorzystać to, że przecież mam wannę, więc mogę sobie urządzać relaksujące kąpiele. Prawdę mówiąc długie kąpiele mnie nudzą i tak Luksja, Caramel Waffle, stała się w pewnym momencie żelem pod prysznic zamiast płynem do kąpieli ;) Zapach ma obłędny! Ale skórę wysusza bardzo mocno. Zużyłam ją też jako mydło w płynie w łazience. Myślę, że już się nie spotkamy.

Kolejny płyn do relaksujących kąpieli o Avon, Violet. Zapach fiołków jest jednym z moich ulubionych. Ten płyn, tak jak poprzedni, stał się moim żelem pod prysznic i mydłem do rąk (inaczej pewnie stałby w łazience do dziś), a to jak ekstremalnie wysuszył mi skórę przechodzi ludzkie pojęcie! Dłonie miałam tak suche, że aż spękane! Myślałam sobie, że to przez spacery na mrozie (używałam go zimą), ale kiedy tylko zmieniłam mydło do rąk, skóra rąk wróciła do normy. Żegnam ozięble!

Johnson's Baby, kojący żel do mycia ciała na dobranoc urzekł mnie zapachem. Szalenie często podkradałam go Córci. Cudny! Nie mam jednak bladego pojęcia jak mogłam nie spojrzeć na jego skład, który nie jest już taki cudny (parabeny i phenoxyethanol).  Chyba nic więcej pisać nie muszę.

Teraz czas na perełkę w tej kąpielowej kategorii: Le Petit Marseillais, Mleczko bawełniane i mak. Do żeli tej marki wracam bardzo chętnie, mają piękne zapachy i świetnie się ich używa. Trzeba tylko zwracać uwagę na skład, bo w zależności od zapachu mogą się mocno różnić. Niektóre z nich mają SLS w składzie, inne łagodniejsze detergenty, tak jest w przypadku tego makowego żelu. W ogóle nie wysusza skóry! Muszę do niego wrócić!

Na zdjęciu zaplątał się też produkt do mycia twarzy. Alterra, Emulsja oczyszczająca z granatem, bardzo delikatna, przyjemnie pachnąca, idealna do porannego oczyszczania skóry twarzy (z domyciem makijażu raczej sobie nie poradzi). Nie mam jej nic do zarzucenia i pewnie kiedyś do niej wrócę.

Czas na pielęgnację twarzy.


Alantan dermoline, lekki krem, mój absolutny ulubieniec (z resztą widać zużyte dwa opakowania), pisałam o nim już nie raz, np. tutaj i wracam do niego jak tylko się skończy.

Ziaja, Tonik liście zielonej oliwki, z witaminą C, kolejny kosmetyk, do którego mam chęć wrócić. Przyjemnie tonizował skórę, bardzo ładnie, świeżo pachnie i używanie go sprawiało mi przyjemność. Poza tym miałam poczucie, że dodatkowo nawilżam swoją skórę.

Ziaja, Pasta do oczyszczania, Liście manuka- dość mocny, ale nie wyróżniający się niczym szczególnym peeling do twarzy. Forma pasty mi odpowiadała, aczkolwiek nie szaleję na jego punkcie.


Garnier. Płyn micelarny, 3w1, to kolejne zużyte opakowanie tego produktu i przez długi czas był moim ulubieńcem, bo bardzo dobrze zmywał makijaż, ale pod koniec tego opakowania chyba zrobił mi kuku. Wydaje mi się, że przesuszył mi skórę pod oczami, do tego stopnia, że pod jednym okiem skóra w zmarszczce mi pękała... Od kiedy zmieniłam płyn na inny, ta sytuacja się nie powtórzyła, więc chyba to, niestety, właśnie Garnier był winowajcą :/

Pharmaceris, Emolientowy krem odżywczy na noc, męczyłam go baaardzo długo i jedyne co mi w nim odpowiadało to grejpfrutowy zapach. Oczywiście twarz była natłuszczona, ale nie zauważyłam odżywiających właściwości tego kremu. Pod koniec, żeby szybciej go zużyć, stosowałam go na stopy i tu sprawdzał się całkiem nieźle, ale przecież nie takie jest jego zastosowanie, z resztą szkoda by mi było prawie 40 zł na krem do stóp. Nie sądzę żebyś nasze drogi się jeszcze kiedyś skrzyżowały.

O tych "papierkach" z Ziaji, nie będę się jakoś rozpisywać. Peeling peelingował i przyjemnie pachniał, Maseczka z kwasem hialuronowym faktycznie delikatnie nawilżała skórę, natomiast ta z cynkiem mocno moją buzię podrażniła. Tyle w temacie.



Tutaj znowu Ziaja, tym razem Med, Esencja rewitalizująca, Skoncentrowane działanie na dzień i na noc. Krem, który nie zapychał mojej skóry, przyjaźnie nawilżał, ponadto miał delikatne drobinki, które niby skórę rozświetlają, ale tak na prawdę były praktycznie niewidoczne. Nie wiem, czy do niego wrócę.


Avon, Anew, Reversalist, Complete reneval, Night. Prawdę mówiąc pamiętam tylko jego zapach ;) jakiegoś działania wow, nie zauważyłam.

Pora na trzech przedstawicieli z rodziny antyperspirantów:






Lady Speed Stick, Orchard blossom, to był długi czas mój ulubieniec, ale zauważyłam, że moja skóra się do niego przyzwyczaiła i przestał działać jak należy. Plus za zapach, za to, że nie musiałam czekać aż wyschnie. Minus za bielenie ubrań (na szczęście dość dobrze się spierał). Jest dość duże prawdopodobieństwo, że do niego jeszcze wrócę.

AA Deo, Energy, Anti-perspirant, bez paskudztw typu alkohol, parabeny i aluminium. Całkiem przyzwoity, aczkolwiek, nie wiem, czy sprawdziłby się latem. Stosowany zimą był jak najbardziej ok. Jedyny jego minus, to to, że dość długo musiałam czekać aż wyschnie.

Garnier, Mineral, InvisiClear, tutaj niby ok, ale nie jestem jego specjalną fanką, bo powodował pieczenie, zwłaszcza po goleniu, czego nie robił żaden poprzedni. To go raczej przekreśla i nie spotkamy się już więcej.

Pierwszy raz u mnie w denku, wykończony podkład:




Maybelline, Affinitone, mój był w odcieniu 03 Light sand beige, którego nazwa mogłaby sugerować, że nadaje się dla skór bardziej żółtawych, rozczarował mnie bardzo mocno. Ilość grudek z różowo-perłową micą jaka się z niego wydobywała, totalnie go dyskwalifikuje. Podkład był bardzo lejący, łatwo można było stopniować nim krycie, ale niestety podkreślał suche skórki. Póki co znalazłam chyba mój ideał, więc do tego na pewno nie wrócę, no chyba, że będzie jedynym podkładem na rynku ;)

Na koniec jeszcze dwa żele do mycia dla dzieci:




O żelu Johnson's Baby pisałam parę akapitów wcześniej, a obok jego dużo lepszy następca, Hipp, Żel do mycia ciała i włosów. Hipp ma fantastyczny i bezpieczny dla maluchów skład i żeby nie jego zapach, który zaczął mnie ostatnio trochę drażnić, pewnie kolejne opakowanie byłoby już w łazience (obiektywnie rzecz biorąc jest to ładny zapach, charakterystyczny dla produktów Hipp'a). Do mycia ciałka sprawdzał się bardzo dobrze, ale do całkiem już długich włosów Heli, a tym bardziej moich, niekoniecznie. Ja czasem myłam nim twarz i też sprawdzał się bardzo dobrze :) Cud, mód i orzeszki! Na dodatek opakowanie z pompką jest strzałem w dziesiątkę! Jak zapach przestanie mi przeszkadzać, to do niego wrócimy.


Uff. Dobrnęłam do końca. Gratuluję tym, którzy doczytali do końca!
Następnym razem chyba przewidzę jakieś nagrody za wytrwałość ;)
Znacie te produkty, a może polecacie jakieś inne?

Dobrego dnia!
M.


sobota, 13 czerwca 2015

Domowe płatki oczyszczające na nos i brodę

Zaginęłam w akcji na jakiś czas... Sporo się działo (ale o tym może w którymś kolejnym poście) i nie miałam kompletnie głowy do pisania, ale już jestem i dziś przychodzę z nowym pomysłem na płatki oczyszczające DIY :)

Któregoś pięknego dnia trafiłam na YouTube na filmik o płatkach oczyszczających nos z zaskórników. Płatki przyciągnęły moją uwagę, bo miały niestandardowy kolor- czarny. Wszystko za sprawą węgla aktywowanego, czyli takiego jaki polecany jest przy np. różnych zatruciach pokarmowych. Węgiel ma właściwości wiążące różne paskudztwa jakie znajdują się w naszym organizmie i wygląda na to, że ktoś wpadł na całkiem niezły pomysł, żeby stosować go też na skórę i w ten sposób wykorzystać jego właściwości absorbujące. Już w trakcie oglądania w.w. filmiku zaświtał mi w głowie plan wypróbowania węgla na mojej buzi, a konkretnie w tych strefach, gdzie skóra najszybciej się zanieczyszcza, gdzie mam najwięcej zaskórników, czyli na nosie i brodzie.


tak, to jestem ja ;) 

Pierwsze moje podejście do eksperymentu z węglem okazało się być kompletną klapą... Rozgniotłam trzy tabletki węgla aktywowanego i rozpuściłam je w bardzo niewielkiej ilości przegotowanej wody (może ok. łyżki stołowej), chodziło mi o uzyskanie konsystencji dość gęstej śmietany. Tak przygotowaną papkę nałożyłam na zaskórnikowe obszary mojej twarzy i zostawiłam ją w spokoju na jakieś 20 minut. Po upływie tego czasu, pełna nadziei, pognałam do łazienki zmyć czarną skorupkę, która powstała na mojej buzi... Niestety węgiel powłaził mi w pory skóry i w niektórych miejscach wyglądało to jeszcze gorzej niż przedtem, buzia usiana była widocznymi, czarnymi kropkami, których nie mogłam się tak łatwo pozbyć, na dodatek przez próby domycia pozostałości węglowej maseczki, mocno podrażniłam moją skórę...

Ponieważ nie widziałam efektu na jaki liczyłam, miałam zakończyć moją przygodę z tym czarnym szyderstwem, ale przemyślałam sprawę i ulepszyłam moją miksturę :) dzięki temu, efekty stały się widoczne, zadowalające, takie jakich oczekiwałam. Tym razem czubatą łyżeczkę żelatyny spożywczej rozpuściłam w łyżce stołowej gorącej wody, kiedy grudki zniknęły, dodałam pokruszone dwie tabletki węgla i taką jeszcze ciepłą (ale nie gorącą) papkę nałożyłam na problemowe miejsca. Poczekałam aż maseczka całkowicie zastygnie i delikatnie ją ściągnęłam. Taka mikstura myślę, że ma działanie bardzo podobne do plastrów, które mnie zainspirowały. Ponieważ maseczkę nakładałam jeszcze ciepłą, pory się bardziej otworzyły i wydaje mi się, że skóra była naprawdę całkiem nieźle oczyszczona, z resztą widać to było na wewnętrznej stronie oderwanych "plasterków", jak dużą ilość zaskórników udało im się wyciągnąć. 

Na pewno jeszcze nie raz do tej metody wrócę, bo efekty są dla mnie bardzo zadowalające.

Macie jakieś swoje sprawdzone metody na zaskórniki? 
Buziaki,
M.


czwartek, 14 maja 2015

Moje rozświetlacze czyli jak matka udaje wypoczętą

Dziś o kosmetyku do makijażu, który przez długi czas wydawał się być zbędnym, a bez którego teraz nie wyobrażam sobie mojego codziennego makijażu, czyli o rozświetlaczu do twarzy. 


moja "kolekcja" ;) rozświetlaczy

Makijaż to coś, co bardzo lubię u siebie wykonywać. Żadna ze mnie mejkap artist, ale wydaje mi się, że potrafię sprawić, że moja buzia będzie wyglądała lepiej, to co ma być podkreślone takim jest, a to co ukryte, nie rzuca się w oczy. Po latach w końcu nauczyłam się jak nie zrobić sobie makijażem krzywdy :) Oczywistą oczywistością jest, że jeżeli skóra nie jest odpowiednio pielęgnowana, to makijaż nie będzie na niej wyglądał najlepiej... Tak jak Julka pisała w poście o pielęgnacji skóry problematycznej o notorycznym przesuszaniu i matowieniu skóry na siłę, tak okazuje się, że to chyba u nas rodzinne ;) Jako nastolatka, ba nawet jeszcze na studiach (!) uważałam, że skoro skóra się świeci, to muszę ją matowić wszystkim czym popadnie: kremem, maseczkami, podkładem i pudrem matującym... Po jakimś czasie przestałam z moją skórą walczyć, a zaczęłam o nią odpowiednio dbać i zdecydowanie wolę efekt rozświetlenia niż totalnego zmatowienia. Poza tym, że skórę nawilżam, to dodatkowo wzmacniam ten efekt rozświetlaczami, dzięki nim skóra wygląda na zdrową, zadbaną i wypoczętą (- o ile nie musi udawać zdrowej i zadbanej, to zwłaszcza iluzja wypoczęcia jest pożądana ;)

od lewej: sephora, wibo, lovely i kobo

Pierwszym jaki zamieszkał w mojej kosmetyczce i widać już na nim odciśnięty ząb czasu był puder rozświetlający w kompakcie Sephora w odcieniu Golden. Nie mam pojęcia, czy jest nadal w ofercie, ani ile kosztował, bo dostałam go w prezencie. Widać go na najmniejszym palcu mojej dłoni- jest to najdelikatniejszy i najsłabiej napigmentowany z moich rozświetlaczy. Przez jego dość ciemny kolor używam go inaczej niż pozostałe- raczej jako puder dodający twarzy efektu delikatnego muśnięcia słońcem i do tego sprawdza się świetnie. Kolor jest bardzo ładny, ale raczej nie nadaje się dla chłodnych typów cery- moja bardziej różowa koleżanka nie była z niego zadowolona. Puder jest delikatny, drobnozmielony, przyjemnie pachnie. Lubię go, chociaż jako rozświetlacza bym go nie użyła- jest po prostu zbyt ciemny.

Kolejnym, którego przygarnęłam był rozświetlacz Kobo w odcieniu 310 Moonlight- to ten, który widzicie na palcu wskazującym. Z tego co wiem, Kobo ma jeszcze jeden odcień rozświetlacza, z tym, że w moim odczuciu jest on tak żółty, że nie wiem dla kogo byłby to odpowiedni kolor. Moonlight, to najjaśniejszy odcień jaki mam, zdecydowanie dla bladziochów. Moim zdaniem nadaje się także dla tych, których koloryt skóry jest żółtawy, a przynajmniej u mnie się sprawdzał, ale zimą, kiedy zaliczałam się do raczej bladolicych. Jest drobniutko zmielony i aksamitny w dotyku, nie ma drobinek, pigmentacja bardzo przyzwoita, a jego wykończenie jest jakby satynowe. Dobrze jest uważać z ilością jaką nakładamy na szczyty kości policzkowych, bo w zależności od kolorytu naszej skóry możemy zrobić nim sobie białe plamy. Poza rozświetlaniem naszych polików fajnie sprawdza się też jako cień do powiek! Do tego kreska, tusz, kolorowa pomadka i mamuśka ogarnięta ;)

Trzeci jaki wpadł w moje ręce był rozświetlacz z Wibo Diamond Illuminator (widać go na serdecznym palcu). To najbardziej neutralny odcień rozświetlacza jaki posiadam, prawie każdemu powinien odpowiadać. Pigmentację ma całkiem niezłą i raczej ciężko zrobić nim sobie krzywdę ;) Daje bardzo ładny efekt na policzkach i w wewnętrznym kąciku oka. Bardzo go lubię na co dzień.

And last but not least- Lovely Gold Highliter, coś pięknego i mój absolutny ulubieniec (to ten widoczny na środkowym palcu)! Podobno jest odpowiednikiem kultowej MaryLou, ale nie miałam jej w ręku, więc nie mogę potwierdzić tego na 100%, jakby nie było jest cudny! Szaleńczo napigmentowany, w pięknym szampańskim kolorze, daje efekt glow jakiego nie daje żaden z tych, które wcześniej wymieniłam. Ponadto jest najbardziej trwały z całej mojej gromadki. Cudo za bardzo niewielkie pieniądze :)

Podsumowując, gdybym miała zrobić ranking moich rozświetlaczy, to najlepszy jest Lovely Gold Highliter- jest najbardziej napigmentowany, najbardziej trwały, daje efekt tafli, pięknie odbija światło, ale trzeba uważać, żeby z nim nie przedobrzyć. Drugie miejsce przyznaję Wibo Diamond Illuminator- trochę delikatniejszy i mniej widoczny niż poprzednik, ale wciąż bardzo dobry, a ostatnie miejsce na podium zajmuje Kobo. Puder z Sephory niby nie załapał się na jedno z pierwszych miejsc, ale też wydaje mi się, że nie jest to typowy rozświetlacz, natomiast jako puder muskający słońcem jest świetny.

Teraz kilka zdjęć porównawczych:
  • tutaj w świetle dziennym 
    od lewej: kobo, lovely, wibo i sephora

  • tutaj z lampą błyskową
    od lewej j.w.: kobo, lovely, wibo i sephora
  • a tutaj w pełnym słońcu- wszystko widać jak na dłoni ;)
    od dołu: kobo, lovely, wibo, sephora
To by było na tyle z mojego porównania :) Który z nich jest Waszym faworytem?
Używacie takich specyfików? Polecacie jakieś inne?

Dobrego dnia!
M.

sobota, 9 maja 2015

Zapchany kanalik łzowy u niemowlaka

Dzisiejszy post poświęcony będzie dolegliwości, która dotyka bardzo wielu maluchów, czyli niedrożności kanalika łzowego. Na czym w ogóle polega taka niedrożność i jak ją rozpoznać? Oko każdego człowieka produkuje praktycznie całą dobę łzy, które oko nawilżają, ale ponadto w pobliżu wewnętrznego kącika oka, mamy też kanalik, którym łza, po oczyszczeniu oka, powinna być odprowadzana do nosa. W przypadku, gdy oczko naszego malucha wygląda jakby płakało i jest cały czas zeszklone, to znaczy, że łzy nie spływają do noska tak jak powinny, więc z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że kanalik łzowy, a właściwie nosowo-łzowy jest niedrożny. Dla dziecka nie jest to specjalnie kłopotliwe, ani bolesne, ale z czasem zamiast samej łzy może pojawić się żółta, ropna wydzielina, która może wskazywać na infekcję bakteryjną.

Nasza historia z niedrożnym kanalikiem łzowym ciągnęła się przez 9 długich miesięcy... Zaczęło się już dwa dni po porodzie. Zauważyłam, że w jednym oczku zbiera się trochę więcej "śpiochów" niż w drugim, położna powiedziała mi, że pewnie Helenka ma zapchany kanalik i zaleciła przemywanie gazikiem jałowym nasączonym solą fizjologiczną zawsze w kierunku od zewnętrznego, do wewnętrznego kącika, jeden gazik na jedno oczko, czyli wszystko to co sama wiedziałam, że powinnam robić... Na pierwszym ważeniu i mierzeniu już w naszym ośrodku zdrowia, inna położna pokazała mi jak masować oczko, żeby pomóc temu kanalikowi się odetkać (nie będę opisywała tej metody, bo jak się później okazało nie była właściwa...). Po trzech miesiącach trafiliśmy do pediatry, która w końcu postanowiła przepisać antybiotyk, fakt, była poprawa, ale bardzo niewielka. W międzyczasie słyszeliśmy wciąż o przemywaniu oczka i masażu, że musimy być cierpliwi, bo jest szansa, że kanalik się udrożni wyłącznie dzięki temu, co robiliśmy do tej pory. Byliśmy też u pediatry, który zalecał przemywanie oka mlekiem z piersi, ale to wszystko nie dawało zauważalnej poprawy. Summa summarum trafiliśmy na wizytę do okulistki z Centrum Zdrowia Dziecka. Pojechaliśmy do niej z wynikiem wymazu z oka, który pobraliśmy na własną rękę. Tutaj dostaliśmy kolejny antybiotyk, ale dobrany do konkretnej bakterii jaka zadomowiła się w oczku naszej Córeczki. Po przeszło siedmiu miesiącach tułaczki po różnych lekarzach, w końcu ktoś nam pokazał jak prawidłowo należy masować kanalik i oczyszczać oczko! (Masaż kanalika polega na uciskaniu, jakby pompowaniu  opuszkiem palca, wewnętrznego kącika oka, mniej więcej w połowie odległości między kącikiem a nosem, natomiast przemywanie poprzez zapuszczenie sporej ilości soli fizjologicznej do oka i przetarcie go czystym gazikiem jałowym od zewnętrznego, ku wewnętrznemu kącikowi). Po tej wizycie mieliśmy do wyboru dwie opcje: dać antybiotyk, pomęczyć się jeszcze i mieć nadzieję, że do osiągnięcia pierwszego r.ż. sytuacja zostanie opanowana (u ok. 95% dzieci kanalik staje się do tego czasu drożny) albo zgłosić się do jednego ze szpitali i udrożnić kanalik chirurgicznie. Perspektywa trzymania dziecka nieruchomo podczas zabiegu (-dziecko zostaje ululane do zabiegu po ukończeniu 1. r ż., przed tym momentem, rodzic ma trzymać dziecko nieruchomo podczas zabiegu- a przynajmniej tak zrozumiałam słowa okulistki) jakoś nie bardzo mi się uśmiechała i miałam nadzieję, że skoro wiemy w końcu jak prawidłowo masować kanalik, to może szybko pokonamy kanalikowy problem.

Helenka przez prawie dwa tygodnie dostawała antybiotyk w kropelkach do oczu, faktycznie widać było poprawę i oczko już tak nie ropiało, ale kanalik mimo wszystko wciąż się zapychał. Wtedy moja Mama poleciła mi spróbować przemyć oczko naparem z Jasnoty białej. Przyznam, że do tamtej pory nigdy o takim ziółku nie słyszałam. Okazało się, że Jasnota jest bardzo podobna do pokrzywy z tym, że jej liście nie parzą i ponadto kwitnie na biało.

jasnota biała; źródło: pinterest.com

Jasnota nie jest zbyt popularną rośliną, a szkoda, bo ma multum fantastycznych właściwości, zwłaszcza jeżeli chodzi o różne kobiece przypadłości, wspomaga też trawienie, procesy krwiotwórcze, leczy przeziębienie i wiele innych. Nie będę tu nawet próbować wymieniać jej wszystkich pozytywów, te, które mnie przekonały, to jej zbawienny wpływ na różne śluzówki ludzkiego ciała. Co prawda nie znalazłam informacji o tym, żeby ktoś stosował ją do przemywania oczu, ale stwierdziłam, że skoro dla wrażliwej śluzówki kobiecy narządów jest pożyteczna, to nie powinna zaszkodzić i przy przemyciu oka. Zrobiliśmy napar i przemyliśmy Heli oczko tylko raz, poza tym masowaliśmy jak zwykle. Następnego dnia zbierało się znowu trochę więcej ropnej wydzieliny, a kolejnego nie było śladu ani po ropie, ani po zatkanym kanaliku! Przeszło jak ręką odjął! Nie bardzo wierzę w przypadki dlatego wydaje mi się, że w dużym stopniu Jasnota pomogła udrożnić ten kanalik, o ile nie załatwiła całej sprawy. 
Oczywiście, dla formalności, muszę przypomnieć, że nie jestem lekarzem ;) dlatego nikogo do niczego nie namawiam. U nas "kuracja" tym ziółkiem przyniosła efekty, ale różnie może być w innej sytuacji, dlatego w razie wątpliwości zawsze lepiej zapytać kogoś, kto przez lata zdobywał wiedzę w tej dziedzinie

Spotkaliście się u kogoś z niedrożny kanalikiem? A może znacie jakieś inne sposoby, które się sprawdziły przy takiej dolegliwości?

M.

czwartek, 7 maja 2015

Bourjois 123 Percect podkład i krem CC- moje porównanie

Korzystając z szalejących promocji w Rossmanie na kosmetyki do makijażu, postanowiłam kupić tylko dwie rzeczy: podkład i rozświetlacz (rozsądek na szczęście wziął górę, bo serce wyrywało się też do innych pierdółek ;). Tak moje ręce wpadł podkład, a właściwie krem CC, Bourjois z serii 123 Perfect. W mojej kosmetyczne od jakiejś poprzedniej promocji mieszka też brat tego kremu- podkład z tej samej serii. Spotkałam się z opiniami, że ten krem to pewnie rozrzedzony podkład i poza kryciem niczym się nie różni, ale to nie prawda. Dziś postaram się Wam pokazać jak bardzo te dwa produkty różnią się między sobą. Oba te produkty posiadam w najjaśniejszych wersjach kolorystycznych (podkład nr 51 Vanila clair i krem CC w odcieniu 31 Ivory).

po lewej podkład, a po prawej krem CC

Na pierwszy rzut oka widać, że różnią się nie tylko nazwą, ale i opakowaniem- podkład ma szklaną buteleczkę z pompką, a krem ukryty jest w tubce.

Teraz kilka słów i obietnic ze strony producenta:
  • Podkład 123 Perfect

    Innowacja: 3 korygujące pigmenty, zero niedoskonałości!
    Koryguje 100% niedoskonałości.


    Przetestowany i zaakceptowany przez 97% kobiet.*
    Bourjois użył swojej ekspertyzy kolorystycznej by stworzyć podkład „nowej generacji”, który ujednolica cerę do perfekcji aż do 16 godzin**
    Koryguje 100% niedoskonałości dzięki swojej unikalnej formule, która łączy 3 korygujące pigmenty by usunąć wszystkie niedoskonałości:
      ŻÓŁTE pigmenty by zwalczać sińce pod oczami tak by spojrzenie było wypoczęte
      FIOŁKOWE pigmenty by dodać cerze blasku
      ZIELONE pigmenty przeciw zaczerwienieniom dla perfekcyjnie jednolitej cery
    Jego delikatna tekstura łatwo wchłania się w skórę tworząc niewyczuwalne wykończeniu typu druga skóra.
    I jest dobra dla mojej skóry!
    - Nawilżanie 24 godziny**
    - Filtry SPF 10
    - Kwiaty bawełny o właściwościach nawilżających I przeciwdziałających świeceniu się skóry
    - Nie powoduje podrażnień, pozwala skórze oddychać
źródło:strona producenta

  • 123 Perfect CC Cream

    Działanie pielęgnacyjne kremu + ujednolicenie kolorytu skóry w jednym!


    Krem z nowej generacji podkładów! Łączy:
    KORYGOWANIE KOLORYTU CERY JAK PODKŁAD:
    Dzięki 3 kolorowym pigmentom eliminującym niedoskonałości cery:
    BRZOSKWINIOWE pigmenty > przeciw oznakom zmęczenie, ZIELONE pigmenty > przeciw zaczerwienieniom, BIAŁE pigmenty > przeciw przebarwieniom 
DZIAŁANIE PIELĘGNACYJNE KREMU:
Nawilżenie 24h
Filtr SPF 15 
Efekt: rozświetlona i ujednolicona cera.
Testowany dla Ciebie !*
91% kobiet potwierdza, że :
- Cera jest idealnie wygładzona i wyrównana
- Przebarwienia zostały zredukowane
- Cera jest nieskazitelna
źródło:  strona producenta

podkłady na ręce; weźcie pod uwagę, że skóra mojej twarzy jest zdecydowanie jaśniejsza niż ta na dłoni
Kolor i konsystencja. Plamki obu produktów na ręce tylko nieznacznie się od siebie różnią. Podkład jest minimalnie ciemniejszy i jakby bardziej beżowy. Konsystencja też nie jest jakaś drastycznie zróżnicowana, krem CC jest troszeczkę rzadszy i lżejszy. Oba produkty mają także ten sam charakterystyczny zapach, trochę kwiatowo-pudrowy, jednak nie utrzymuje się on na twarzy zbyt długo.

po delikatnym roztarciu
Na kolejnym zdjęciu widać, że podkład jest bardziej żółty w swoim odcieniu, ma też odrobinkę lepsze krycie.  Specjalnie nałożyłam większą ilość produktów, niż ustawa przewiduje, żeby lepiej było widać na zdjęciach jak oba burżujki się prezentują. Mam wrażenie, że jeszcze na tym etapie różnice nie są jakieś szalenie widoczne, ale przejdźmy do kolejnego zdjęcia

po 10 minutach kontaktu ze skórą i powietrzem
Widzicie tę pomarańczkę z lewej?! To jak bardzo ten podkład oksyduje to coś okropnego. Po nałożeniu przez chwilę jest w porządku, po czym ciemnieje i skóra zamiast być upiększona, zaczyna wyglądać na zmęczoną. Z kolei krem CC, co prawda też na mojej skórze minimalnie ciemnieje, ale jest to różnica prawie niezauważalna.

granica pomarańczki
Tutaj pomarańczowy odcień jaki nabrał ten podkład jest chyba jeszcze bardziej widoczny...

zdjęcie z fleszem

Wykończenie. Na tym zdjęciu z fleszem bardzo dobrze widać różnice w wykończeniu obu tych produktów. Podkład wysycha do matu, a krem sprawia, że skóra wygląda na zdrową i wypoczętą. Po przypudrowaniu podkładu twarz staje się niebotycznie matowa (osobiście nie lubię takiego efektu i aby się go pozbyć spryskiwałam twarz tonikiem), a przypudrowany krem nadal pozostawia takie lekko świetliste wykończenie skóry twarzy, które zdecydowanie bardziej naturalnie wygląda.

Krycie: oba produkty mają je przyzwoite, chociaż podkład w tym miejscu wygrywa, ale to jest w moim odczuciu jedyna z nielicznych jego przewag nad kremem CC.

 Trwałość. W przypadku podkładu jest ona zdecydowanie większa, nie sprawdzałam, czy podkład wytrzymałby 16h, bo ja bym w nim tyle nie wytrzymała, ale utrzymuje się spokojnie 5 może 6 godzin. Krem CC szybciej znika ze skóry, ale nie pozostawia placków tylko znika w taki niezauważalny, przyzwoity sposób.

Nawilżenie. Producent zapewnia, że oba produkty poprawiają nawilżenie skóry. Jeżeli o mnie chodzi, w przypadku podkładu jest wręcz odwrotnie! Nawet na mojej dłoni, na której go trochę potrzymałam przy okazji robienia zdjęć do tego porównania zauważyłam, że skóra po jego zmyciu jest przesuszona! Krem daje uczucie nawilżenia, ale w jego rzeczywiste właściwości nawilżające nie specjalnie wierzę i zawsze nakładam go dopiero na mój dzienny krem.

Na koniec jeszcze cena. Podkład w cenie regularnej kosztuje ok. 55zł, natomiast krem 45zł.

Moim faworytem jest CC Cream, zdecydowanie bije na głowę wszystkie podkłady jakie miałam do tej pory i jest niekwestionowanym zwycięzcą dzisiejszego starcia :)

UWAGA! Krem CC ma w swoim składzie filtr przenikający! Nie wskazany zwłaszcza dla kobiet w ciąży, lub tych, które o maleństwo się starają!

To chyba byłoby na tyle z mojego porównania tych upiększaczy. Jeżeli o czymś nie napisałam co Was ciekawi, śmiało pytajcie :) 

Próbowałyście któryś z nich? Jaki jest Wasz ulubieniec podkładowy?

Buziaki,
M.

piątek, 1 maja 2015

Katar u niemowlaka i małego dziecka- jak się z nim rozprawić?

Nie wiem, jak u Was, ale Maj powitał środkową Polskę raczej kiepską pogodą... Z resztą taka nijaka pogoda utrzymuje się u nas od kilku dni. Rano jest zimno, później niby trochę się ociepla, ale wiatr jest niezbyt przyjemny. Co za tym idzie, czasem trudno zdecydować w co ubrać nie tylko siebie, ale zwłaszcza naszego malucha, kiedy wybieramy się na spacer. Czasem wystarczy jeden błąd i następnego dnia, a najpóźniej po trzech, wykluwa nam się paskudny katar. O ile dorosły człowiek z katarem się umęczy, ale jakoś jest w stanie sobie poradzić, o tyle mały człowiek niestety sam tego świństwa nie ogarnie, więc jeżeli my tego odpowiednio nie zrobimy, to może rozwinąć się poważniejsza infekcja gardła, oskrzeli, czy uszu.

Mam to szczęście, że moje dziecko w swoim półtorarocznym życiu właściwie nie chorowało, za wyjątkiem zapchanego kanalika łzowego i trzech epizodów kataralnych nic się poważniejszego, dzięki Bogu, nie działo. Niemniej jednak te trzy batalie dużo mnie nauczyły i dziś postaram się w kilku zdaniach opisać naszą sprawdzoną metodę walki z katarowym ciemiężcą.

Już przy kompletowaniu wyprawki dla malucha, dobrze jest pomyśleć o jakimś odciągaczu kataru. My na początku kupiliśmy gruszkę do nosa, która okazała się kompletnym niewypałem. Co prawda radzi sobie z delikatnym, codziennym oczyszczaniem noska, ale z konkretniejszym katarem, w ogóle. Kolejnym narzędziem jakie wypróbowaliśmy był aspirator do nosa Frida. Tutaj oczyszczanie noska było zdecydowanie bardziej efektywne, aczkolwiek niezbyt efektowne ;) bo wydzielinę odciąga rodzic przez zasysanie swoimi ustami powietrza z noska dziecka. Bez obaw, nie ma szansy, żeby katar dostał się do buzi tego, kto go dziecku odciąga, ale wirusy już niestety tak i można taki zabieg przypłacić bólem gardła :/ a przynajmniej u nas tak było. Z obolałymi i zaczerwienionymi gardłami trafiliśmy, w końcu, na  najlepszy przyrząd do oczyszczania noska- Katarek. W swojej budowie przypomina trochę Fridę, ale zasadnicza różnica polega na tym, że podłącza się go do rury odkurzacza i to odkurzacz odciąga kataralną wydzielinę. Początkowo trochę mnie to przerażało, ale ten "zasys" powietrza nie jest tak straszny jak sobie wyobrażałam (wiem, bo sprawdziłam na sobie), ale jest zdecydowanie mocniejszy niż "zasys" jaki jest w stanie wygenerować ludzkie płuco ;) Dzięki temu oczyszczanie noska trwa zdecydowanie krócej i jesteśmy w stanie ten biedny nosek oczyścić dokładniej.

Mamy już odpowiedni sprzęt, teraz pora na równie ważną pomoc- nawilżanie. U noworodka, sprawdzić się może wpuszczanie do noska po kropelce maminego pokarmu, lub zwykłej soli fizjologicznej (najlepiej kupować małe pojemności np. po 5ml, bo taka sól po otwarciu nadaje się do użytku tylko przez dobę) kilka razy w ciągu dnia. U nas najlepiej sprawdza się hipertoniczny roztwór wody morskiej (na rynku są przynajmniej dwa rodzaje wody morskiej- izotoniczny i właśnie hipertoniczny, ten drugi jest moim zdaniem lepszy z tego względu, że lepiej rozrzedza katar). Poza tym dobrze jest nawilżać powietrze w domu (nie jestem zwolenniczką takich stacjonarnych nawilżaczy powietrza, bo bardzo łatwo mnożą się tam grzyby), najlepiej porozwieszać mokre pranie itp. Jeżeli macie w domu inhalator, to fantastyczne są też inhalacje z soli fizjologicznej- sprawdzałam na sobie i na Heli i mogę z czystym sercem polecić.

Kolejną ważną sprawą jest oklepywanie plecków naszego malucha. Układamy dziecko na kolanach, tak, żeby główka była nieco niżej niż tułów i oklepujemy plecki dłonią ułożoną na kształt łódeczki. Oklepujemy mniej więcej od połowy plecków (w żadnym wypadku nie po nerkach), ku górze tzn. w stronę główki. Dzięki takiemu zabiegowi łatwiej będzie nam ściągnąć ten katar, który mógł już zacząć spływać do gardła.

Oczywistym jest, że dziecku żadna z tych czynności nie będzie się podobać, dla mnie jako mamy, trudne jest robienie tego wszystkiego na siłę, kiedy moje dziecko płacze i nie chce, ale wiem też, że jeżeli tego nie zrobię, to może być jeszcze gorzej... Hela jest już na tyle duża, że zazwyczaj pozwala sobie psiukać do nosa, zdarza się, że sama przytrzyma Katarka (a może Katarek? Nie mam pojęcia, która forma jest poprawna...), kiedy oczyszczamy nim nosek, ale bywa i zupełnie na odwrót. Ważne jest, moim zdaniem, żeby być w tej walce, szybkim i stanowczym, a przy tym wszystkim spokojnym, bo maluszek nie jest w stanie zrozumieć, że coś jest dla jego dobra, ale widząc postawę rodzica, który jest opanowany i zdecydowany, łatwiej będzie mu się poddać tym wszystkim zabiegom. 

Tak więc polecam wszystkie te czynności, ale najlepiej w odpowiedniej kolejności:
  1. Nawilżamy nosek (zakrapiając/psiukając do niego solą fizjologiczną/roztworem wody morskiej)
  2. Oklepujemy plecki i wygłupiamy się z maluchem leżącym na brzuchu- śmiech też jest dobrym wspomagaczem w "poruszeniu" spływającej do gardła wydzieliny
  3. Odciągamy katar i po wszystkim dajemy jeszcze po kropelce soli (wszystko zależy od tego co mamy w ulotce roztworu hipertonicznego i jak często można go stosować, jeżeli 1-2 razy dziennie, to najlepiej użyć go przed oczyszczaniem, a po zakropić zwykłą sól fizjologiczną) żeby nawilżyć nosek obsuszony przez oczyszczanie
Dodatkowo, ważne jest żeby pamiętać o tym, żeby maluch dużo pił, można pomyśleć też o wspomagaczach takich jak: witamina C, maść majerankowa, czy olejek miętowy, ale jeżeli chodzi o specyfiki, to najlepiej skonsultować je z lekarzem, którym ja, jak już kiedyś wspomniałam, niestety nie jestem ;)

Mam nadzieję, że ten post się nikomu nie przyda, bo nie życzę nikomu kataru!
Ale gdyby niestety się napatoczył...

Jakby nie było, udanej majówki :*
M.

źródło: pinterest.com

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Co pożera Twój czas? Jak stać się bardziej produktywnym i szczęśliwym człowiekiem?

Poprzednio Majka czuła potrzebę wygadania się, teraz kolej na mnie :)
Czy Tobie też zdarzają się takie cudowne dni, kiedy wstajesz wcześnie rano i udaje Ci się szybko ogarnąć (niech ludzie mówią, co chcą, i tak wierzę, że schludny strój i uczesane włosy to dla kobiety +50 do samooceny i operatywności)? Później wspaniale radzisz sobie ze wszystkimi obowiązkami, jakie sobie na dany dzień założyłaś. Ba, nawet udaje Ci się zrobić coś ponad program. I, kiedy idziesz spać, jesteś zmęczona, ale bardzo zadowolona z siebie. 

Belgia, Oostende


Uwielbiam takie dni. Miałam ich mnóstwo, kiedy koordynowałam w moim mieście grupę wolontariuszy w świetnym projekcie, jednocześnie intensywnie zajmowałam się studiami (szczególnie wkuwaniem do interny), starałam się dbać o relacje z chłopakiem i przyjaciółmi, wspierać rodziców w prowadzeniu domu. Mój grafik był zapchany, a telefon zawalony wiadomościami. Czułam się jak uskrzydlona, mimo, że spałam po kilka godzin na dobę.

Też tak masz, czy jestem jakaś dziwna?

W grudniu zeszłego roku wolontariat się skończył. W styczniu egzamin z interny został odfajkowany. Mój telefon przestał dzwonić o dwudziestej trzeciej. Wspaniale, pomyślałam, w końcu znajdę czas dla siebie. Odpuściłam z planowaniem sobie każdego dnia i z wyznaczaniem małych celów, które dawały mi mnóstwo radości. Odetchnęłam. Znalazłam fajną pracę na pół etatu i uznałam, że tyle zajęć mi wystarczy

Skutek tego odetchnięcia jest taki, że nagle stało się dla mnie problemem, żeby wstać na zajęcia na 8. To pierwszy zły znak, który zauważyłam. W weekendy stopniowo sypiałam coraz dłużej - obecnie wstaję o 9-10, bo przecież muszę odespać. Chyba nie trzeba dodawać, że o tej 10 i tak jestem zmęczona.

Kolejny zły znak: zaczęłam zaglądać na pudelka. Tak, trzeba to sobie powiedzieć wprost. Zaczęłam przeglądać te hejty i wierutne bzdury, które tworzą jacyś grafomani. Oglądać zdjęcia, opatrzone zawrotnymi tekstami typu: DODA CHWALI SIĘ BIUSTEM. ŁADNA? PIĘKNA? SEKSOWNA? PRZYTYŁA?!?! a może MA ANOREKSJĘ ?!
Jezu.
Niebezpieczeństwo wszelkich pudelków, lansików i kozaczków polega na tym, że jad sączy się do naszych umysłów niemal niedostrzegalnie. Możesz być życzliwą, fantastyczną osobą, która chce sobie poczytać coś lekkiego przed snem, dla odstresowania. Ja też tak to traktowałam przez pewien czas... aż zauważyłam, że krytykanctwo pudelka stało się moimi myślami. Za bardzo przeceniłam siebie i moją umiejętność dystansowania się. Czytanie o długich nogach Rozenek na ściance, czy biustach innych aktorek na czerwonym dywanie sprawiło, że sama zaczęłam w myślach krytykować ludzi i ich wygląd. Więcej, dostrzegać przede wszystkim ich wygląd. 
Kolejna poważna sprawa, pudelki uczą dorabiania gęby innym. Nie jest już ważne, że ktoś wsparł fundację dla pacjentów onkologicznych. Zajrzyjmy głębiej, dlaczego to zrobił? Pudel nigdy nie dojdzie do wniosku, że ktoś zrobił coś z dobroci serca - nie, na pewno pod publiczkę. Żeby wypromować film/ książkę/ żeby o nim mówili/ whatever. Niby śmieszne, ale w gruncie rzeczy czego nas to uczy? Podejrzliwości i doszukiwania się zła w innych.
Mam wrażenie, że te artykuły są pisane w tak wstrętny sposób z zawiści. Oczami wyobraźni widzę jakiegoś typa z klasycznym bólem dupy, który, pisząc artykuł, zaciera rączki z uciechy. Temu facetowi się w życiu udało, zaraz mu dowalę, że znajoma powiedziała, że ma małego, hehe.




NIKT nie ma prawa do oczerniania i osądzania innego człowieka. tymczasem, przeglądając takie treści, dajemy sobie to prawo. To tak, jakby pójść na kawę z wyjątkowo wredną sąsiadką i z uśmiechem wysłuchiwać jej plotek i pretensji do świata.
To nie odstresowuje, to zwyczajnie uwstecznia. W końcu uczymy się przez modelowanie. I odbywa się to gdzieś poza naszą świadomością,

Dlatego, kurczę, muszę to przerwać tu i teraz i Ciebie zachęcam do tego samego. Pudelek jest tylko niewdzięcznym przykładem. Warto szczerze odpowiedzieć sobie na to pytanie: widzisz, że coś Cię uwstecznia? Może głupi portal, może obgadywanie ludzi z jedną koleżanką, a może kanał na yt, który nie wnosi w Twoje życie NIC?

Postaw sobie wyzwanie i przerwij to. Nie od przyszłego poniedziałku ani nawet od jutra, tylko teraz. Zamiast tego obejrzyj fantastyczny film, za który zabierasz się od tygodni. Przeczytaj ciekawy artykuł/książkę. Zacznij ćwiczyć, dzisiaj, a nie jutro rano. Nie wiesz, ile takich "jutr" jest Ci jeszcze przeznaczone. Zrób coś, co lubisz, i co jest dla Ciebie dobre. Poszerz horyzonty! Jesteś zbyt cennym człowiekiem, żeby tracić czas na coś, co Cię nie rozwija. 


Belgia, Brugge


Powiedziałam, no to idę czytać książkę.

Julka

Etykiety

mama pielęgnacja recenzje Macierzyństwo dziecko ciąża kobieta kosmetyki tata zdrowie inspiracje recenzja DIY rozwój styl życia czas dla siebie karmienie piersią życie domowe spa maseczka porady połóg rozwój osobisty wychowanie wyprawka biały jeleń evree garnier himalaya herbals jak dbać o siebie krem do rąk krem nawilżający kultura osobista lakier lovely make up makijaż masło do ciała maybelline motywacja opieka nad noworodkiem pielęgnacja dziecka poród porównanie powołanie pozytywne myślenie produktywność projekt denko przeziębienie rodzina szczęście szkoła rodzenia wdzięczność ziaja 123 perfect aa alantan dermoline alles mama anew avon bell biustonosze do karmienia borelioza bourjois cera mieszana cera wrażliwa cukinia czystek detoks drewniane klocki eos essence frida golden rose handmade hipp huśtawka imbir indyk inglot isana jak być szczęśliwym jak dbać o siebie w ciąży jak zrobić karuzelę jasnota biała joanna joanna reflex blond johnson's baby kallos karuzela dla dziecka karuzela nad łóżeczko katar katarek kobo korektor krem bb krem cc krem do twarzy książeczki lady speed stick lumpeks lupoline magic rose medycyna alternatywna medycyna naturalna metoda Karp'a mitex miłość nailart niedrożny kanalik łzowy nivea noworodek nowy rok nudności oczyszczanie okładka olej z nasion malin opaska diy opaska do włosów organic shop pachnąca wanna paznokcie peeling pharmaceris piaskowy lakier pierwszy trymestr podkład pomysły poranne mdłości postanowienia prezent DIY prezent dla dziecka prezenty przepis pudelek puzzle randka małżeńska ricotta roczek role rodziców rozjaśniacz rozjaśnianie włosów rozstępy roztwór hipertoniczny wody morskiej rozświetlacz rękodzieło second hand sephora snow dust sposób na więcej energii sylveco szmateks sól fizjologiczna the body shop tipi diy tonik torba do porodu urodziny wibo wkładki laktacyjne wkłądki laktacyjne węgiel yves rocher zadbaj o siebie zakupy zapchany kanalik łzowy zeszyt zioła ziołolecznictwo śnieżny pył żelatyna