Po dłuższej przerwie wracamy z nowymi wpisami - tym razem debiut ma Julka. Jeśli chodzi o bieganie, ostatnio mam mały spadek motywacji, może zebranie kilku argumentów "za" okaże się pomocne :).
Po co w ogóle zacząć biegać?
Od dawna przyglądałam się biegaczom. Widuje się ich dosłownie wszędzie, od parków po ścisłe centrum miasta, niemal o każdej porze dnia. Najpierw dziwiłam się, że zdobywają się na taki wysiłek, później zaczęłam im tego zazdrościć (jak tu nie zazdrościć, kiedy ktoś ćwiczy z tak widoczną przyjemnością) , wreszcie kupiłam buty do biegania i postanowiłam po prostu zacząć. W sieci natknęłam się na artykuły twierdzące, że wystarczy wyjść z domu i zacząć przebierać nogami. Tak też zrobiłam. Pierwszy bieg omal nie stał się moim ostatnim - okazuje się, że dobre buty i aplikacja, monitorująca moją trasę jednak nie wystarczą, żeby osiągać takie wyniki, jak to sobie wyobrażałam. Po pierwszym (i jedynym :)) kilometrze ledwie dałam radę wrócić do domu. Serce tłukło jak szalone, a nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Strasznie mnie to zdemotywowało, podobnie jak mnóstwo innych osób, które przygodę z bieganiem kończą po pierwszej próbie. Buty rzuciłam w kąt, z myślą, że po prostu się do tego nie nadaję.
Nic bardziej mylnego. Głównym powodem, dla którego po tygodniu znowu wyszłam potruchtać było to, żeby odnieść zwycięstwo nad głosikiem, mówiącym, że nie nadaję się do tej czy innej rzeczy. Z takich małych zwycięstw składa się walka z prokrastynacją. Zamiast wyobrażać sobie, jak miło będzie zrelaksować się przy komputerze, wystarczy pomyśleć, o ile lepiej (i zdrowiej!) poczujemy się, kiedy wybiegani i z szalejącymi endorfinami powrócimy do domu. Powodów, żeby zacząć jest oczywiście więcej: poprawa kondycji, zgubienie kilku dodatkowych kilogramów... najważniejsze, żeby znaleźć własne źródło motywacji, na tyle silne, żeby było w stanie pokonać naszego lenia.
Do wszystkiego jednak trzeba zabierać się z głową. Nie przemkniemy sprintem dziesięciu kilometrów od razu, zwłaszcza jeśli na co dzień mamy niewiele wspólnego z aktywnością fizyczną. Takie ambicje mogą doprowadzić do zasłabnięcia, tak jak w moim przypadku. Debiut jest może trochę śmieszy, bo zaczyna się od... szurania :). Zamiast wyrwać od razu do przodu tak szybko, jak tylko jestem w stanie, teraz zaczynam od marszu, po kilku minutach stopniowo przyspieszając, aż dojdę do czegoś, co nazywam właśnie szuraniem (bieg w tempie szybkiego marszu). Ta metoda nie jest takim szokiem dla organizmu, przyzwyczajamy go stopniowo do wysiłku, zamiast doprowadzić do przemęczenia. Z czasem kondycja wzrasta, po szuraniu można spróbować szybszego tempa i wydłużać je przy kolejnych treningach lub zacząć biegać interwałami. Sprawdza się to u mnie, ale podkreślam, żaden ze mnie znawca. Nasze ciało najlepiej podpowie, jaki tryb jest dla nas najlepszy, mało tego, za nasz wysiłek, odwdzięczy nam się z nawiązką. Już po kilku treningach możemy się spodziewać zauważalnej poprawy kondycji, a jak wiadomo nic nie motywuje tak, jak sukcesy. Nasze osiągnięcia przełożą się też na inne sfery. Nie męczy mnie już chodzenie po schodach, bieg na autobus, jestem w stanie częściej i dłużej ćwiczyć w domu. Jeśli dopiero zaczynamy, każdy kolejny bieg będzie lepszy od poprzedniego - czy to jeśli chodzi o dystans, czy o prędkość. Wizja trzech rekordów tygodniowo brzmi zachęcająco, prawda :)? Dlatego nie warto odkładać tego na jutro, bo w końcu jaki sens ma przekładanie na później czegoś tak dla nas dobrego?
źródło: pinterest.com |
Julka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękujemy za Wasze komentarze :)